Nie tak dawno, bo po lubuskich derbach rozegranych w Gorzowie, Rafał Dobrucki powiedział o swojej drużynie, że gorzej już pojechać się nie da. Jego podopieczni bardzo szybko wyprowadzili go z błędu. I te dwa zdania powinny właściwie zakończyć cały artykuł, bo o czym tu pisać? O kapitanie Protasiewiczu stawianym za wzór, gdy jego postawa wpływa tylko i wyłącznie na uniknięcie całkowitej kompromitacji? Kiedy wreszcie nastąpi jakaś pozytywna stabilizacja formy zielonogórzan? Czy w ogóle ta chwila nadejdzie? Gołym okiem widać, że coś złego dzieje się wewnątrz drużyny. Coraz więcej negatywnych uwag kierowanych jest w stronę menadżera Falubazu, bo przecież to on swoim nazwiskiem firmuje osiągane wyniki, ale czy prawdziwy problem nie leży gdzieś wyżej?
Nie jest sztuką kopać leżącego i w słabszym momencie zacząć krytykować wszystko i wszystkich, a potem podpiąć się pod sukces, gdy uda się tę drużynę pozbierać do kupy. Nie oznacza to jednak, że należy uznać, iż nic się nie stało i przejść do porządku dziennego nad występem, który nie powinien się zdarzyć, nawet mimo braku Andreasa Jonssona. Za Szweda pojechał Mikkel Bech Jensen i nie wygrał z żadnym z rywali. Mam nadzieję, że młody Duńczyk nie zostanie skreślony, bo to wartościowy i przyszłościowy zawodnik, ale nie jest przygotowany do niespodziewanych występów na tak długich obiektach. MBJ w ogóle nie ma zbyt wielu startów w tym sezonie i pewnie gdyby wiedział, że tak potoczą się jego losy, podpisałby kontrakt w Polsce z drużyną pozwalającą mu występować regularnie i zarabiać pieniądze. Nie ma się co oszukiwać: nie ma startów, więc nie ma punktów, czyli nie ma pieniędzy, co jest równoznaczne z brakiem sprzętu, a więc nie ma wyników itd.
Odnośnie Falubazu, to chyba najbardziej wymowne jest milczenie panów tak bardzo lubiących udzielać się w mediach. Gdzież są Robert Dowhan i Marek Jankowski? Zapewne nie chcą przeszkadzać w świętowaniu sukcesu koszykarzy i tej wersji będą się trzymać do końca. Najwyraźniej do senatora dotarło wreszcie, że nie ma sensu wojować z lokalnym rywalem sportowym, bo proporcje ostatnio się odwróciły. Na dodatek do drugiej ligi awansowali zielonogórscy piłkarze firmowani, a jakże, przez Stelmet – firmę, która trzeci (i prawdopodobnie ostatni) rok jest sponsorem tytularnym żużlowców z Winnego Grodu. Zarówno przedstawiciele basketu, jak i piłki kopanej starają się tworzyć pozytywną atmosferę wokół swoich klubów, a jak wygląda to z zielonogórskim speedwayem? Chyba tutaj należy szukać prawdziwych przyczyn obecnej postawy. Jedynym co można teraz zrobić, to spróbować zminimalizować efekty ostatnich dwóch tygodni, kiedy to Falubaz wizerunkowo poniósł dwie dość poważne porażki.
Nie jest przypadkiem, że czwartkowy mecz z PGE Marmą Rzeszów został już w środę przełożony. Oficjalnie powodem były niekorzystne prognozy, choć tak naprawdę okazało się, że w środę spadło raptem parę kropel, a w Boże Ciało padało od 15 do 17. Mecz można było spokojnie rozegrać, rozpoczynając zmagania o 18.30, ale frekwencja byłaby zapewne niższa od zakładanej. Już spotkanie z „Jaskółkami” nie przyniosło spodziewanych zysków i najwyraźniej sprzedaż wejściówek na pojedynek z „Żurawiami” też kulała, a ubiegły rok pokazał, że działacze z Zielonej Góry i Rzeszowa potrafią się dogadywać. Ostatni występ zapewne nie zachęci do kupowania biletów, w perspektywie mamy bardzo trudny pojedynek w Częstochowie, a potem rewanżowe spotkanie lubuskich derbów. I to będzie kluczowy mecz rundy zasadniczej, zarówno sportowo, jak i marketingowo. Nie ma co spekulować jak to wszystko się ułoży, bo to okaże się za dwa tygodnie bez żadnego gdybania. Jednak bez wątpienia jest to najlepszy z możliwych sposób na zmazanie wszystkich dotychczasowych plam. I dlatego zapewne przełożony pojedynek z Rzeszowem odbędzie się dopiero 21 czerwca.
Patrząc na to wszystko, co dzieje się w polskim żużlu, trudno się dziwić, że na trybunach pojawia się coraz mniej kibiców. Dyscyplina jest zdecydowanie przeinwestowana, żużlowcy zarabiają za dużo, a działacze tak reformują przepisy, że coraz mniej wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Skoro w Lesznie sędzia i komisarz twierdzą, że tor jest dobry, po czym opóźniają mecz o ponad godzinę; skoro goście odmawiają jazdy, bo tor jest zły, a faktycznie nawet nie próbują startować, bo... nie mają zawodników do jazdy (Nicki Pedersen i tak by nie pojechał, ale musiał się pojawić, bo kontuzjowany jest Dennis Andersson); skoro we Włókniarzu menadżerem zostaje Grzegorz Dzikowski, który jeszcze dwa tygodnie temu był... komisarzem toru podczas lubuskich derbów, to co tu się dzieje? Czasami wydaje się, że jedynym możliwym rozwiązaniem dla kibiców jest przestać płacić za zabawy bogaczy i wrócić na stadiony, gdy żużel będzie znów taki, jak poza naszymi granicami. Przecież prędzej czy później i tak do tego dojdzie.
Tak na marginesie, to wielu kibiców pamięta jeszcze przekręt w meczu... Unia Leszno – Stal Rzeszów w 1984 r., kiedy to gospodarze prowadzili bodajże 39:15, a mecz zakończył się... remisem, który miał dać mistrzostwo „Bykom”, a utrzymanie gościom. Niestety, centrala dopatrzyła się nieprawidłowości. Najwyraźniej nauczeni doświadczeniem działacze już nie idą na układy.