Ostatni gasi światło
Ostatniego gryzie pies
Ostatni zawsze zostaje w matni
Jesteś ostatni
I nie masz siły biec
Nie widzisz stawki
Gdzie ten ostatni?
Nie warto...
Nie liczy się...
(Strachy Na Lachy – Ostatki – nie widzisz stawki)
W kevlar przebrał się jako jeden z ostatnich zawodników, ostatni awansował też do półfinałów i to naprawdę w ostatniej chwili. W dodatku dokonał tego w bezpośredniej, bezpardonowej walce z Nickim Pedersenem, czyli tym, który pierwszy nie zmieścił się w "ósemce". Pole startowe do drugiego półfinału „wybierał” również jako ostatni. I od tego momentu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stał się pierwszym. Pierwszy przyjechał w półfinale i pierwszy minął linię mety w wielkim finale. Jako pierwszy Polak zwyciężył również w gorzowskiej rundzie żużlowej Grand Prix. Jarosław Hampel, bo o nim mowa, zapewnił kolejny, udany żużlowy wieczór zarówno sobie, tysiącom Polaków zgromadzonym na stadionie, jak również tym, którzy swoje emocje przeżywali przed telewizorami. Szczerze pisząc, nic jednak tego triumfu nie zapowiadało, zarówno przed zawodami, jak i na ich początku. Ale po kolei.
Parking
Tu atmosfera gęstnieje z każdą sekundą. W powietrzu czuć zapach narastających emocji, starannie skrywanego stresu owiniętego w śmiertelną dawkę adrenaliny. Wszystko buzuje i czeka na uwolnienie. W boksach zawodników widać ruch i gorączkowe przygotowania do pierwszych wyścigów. Mechanicy nie próżnują, mają pełne ręce roboty. Menedżerowie spacerują, rozmawiają i się uśmiechają. A zawodnicy? Każdy przeżywa i rozładowuje emocje na swój sposób. Tomasz Gollob rozmawia ze swoim teamem i krząta się przy motocyklach. Jarosław Hampel w towarzystwie małżonki próbuje nie myśleć o tym, co go czeka za kilka chwil. Andreas Jonsson siedzi w boksie w filozoficznej pozie. Fredka Lindgren ziewa znudzony, niczym student na wykładzie. Martin Vaculík bawi się telefonem, Matej Žagar nie może znaleźć sobie miejsca chodząc z kąta w kąt. Tai Woffinden co chwile popija … wodę. Antonio Lindbaeck pręży swoją „opaloną” klatę i zastanawia się „co ja tutaj robię”? Krzysiek Kasprzak stara się chusteczką zetrzeć z twarzy cały stres i emocje, którymi wręcz ocieka. Bartek Zmarzlik siedzi w głębokiej zadumie. Faworyci gorzowskiej rundy Grand Prix – Emil Sajfutdinow i Niels Kristian Iversen mają na twarzach wymalowaną determinację i skupienie. Chris Holder zachowuje spokój mistrza, a Aleš Dryml stoi nieruchomo, niczym posąg przed wejściem do greckiej świątyni i zagina wzrokiem przestrzeń. Próżno szukać wśród nich Nickiego Pedersena i Grega Hancocka. Oni schowali się gdzieś przed światem i wyjdą dopiero, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
Tor
Jak zawsze trudny, wymagający, techniczny, zmieniający swoje oblicze. Równy i przyczepny na starcie, na trasie bardziej twardy. Początkowo, już tradycyjnie trzyma krawężnik i o kolejności na mecie decyduje start, rozegranie pierwszego łuku i unikanie błędów na dystansie. W drugiej części zawodów, gdy nawierzchnia się trochę odsypała, można było walczyć i wyprzedzać. Drugi łuk tradycyjnie wyrywny, pewien trener określiłby go mianem „selektywny”. Taki już jego urok, tu nie ma pułapek, tu jest żużel! Nie każdy potrafi się spasować z tym torem, to wymaga wielu godzin wjeżdżenia w niego, poznania jego sekretów, atutów i słabości. Jak podkreślali wszyscy zawodnicy, inny na treningu, inny na zawodach, choć to raczej zasługa cyrkowców z BSI. Tai Woffinden i Chris Holder twierdzili zgodnie, że w czasie zawodów sprawiał psikusa. Największego sprawił PUK-owi i Emilowi, którzy przeliczyli się przed półfinałami, wybierając pierwsze pola startowe i wielki finał obejrzeli z wysokości parkingu.
Zawody
W zawodach wystartowało dwóch rekonwalescentów w osobach Taia Woffindena i Nickiego Pedersena. O ile ten drugi z kontuzją jeździł już od paru ładnych tygodni, to dla Brytyjczyka były to pierwsze poważne zawody od pamiętnej kraksy na Millenium Stadium w Cardiff. Obaj spisywali się znakomicie, jednak to Tai wyjechał z Gorzowa bardziej zadowolony (3 miejsce). W imprezie zabrakło po raz kolejny Darcy’ego Warda, który jest już na ostatniej prostej rehabilitacji i na torze Parken w Kopenhadze powinien się pojawić.
Faworytów było dwóch, no może trzech: Niels Kristian Iversen, Emil Sajfutdinow i Krzysztof Kasprzak. Pierwszy i trzeci, ponieważ dla nich to domowy tor i znają go jak własną kieszeń, a poza tym w ostatnich rundach Grand Prix, jak i w całym sezonie spisują się znakomicie. Emil, jako lider cyklu i dominator tegorocznej zabawy (zwyciężył w trzech odsłonach: Bydgoszczy, Goeteborgu, Cardiff, a i w Pradze był blisko) nie mógł być postrzegany inaczej. Sport ma to do siebie, że faworyci rzadko wygrywają, więc nie inaczej było i tym razem. Główne role w turnieju odegrali ci, którym zupełnie nie szło. Cała czołowa trójka zawodów pierwsze swoje biegi solidarnie ukończyła na ostatnim miejscu, zbierając po śliwce do programu, a Woffinden i Hampel rzutem na taśmę w ostatnim swoim biegu wjechali do półfinałów. Jak się później okazało ostatni, nie znaczy najgorsi.
Królem kontrowersji tradycyjnie był, jest i będzie Nicki „Dziki” Pedersen. Już na prezentacji zebrał solidną porcję gwizdów, która towarzyszyła mu do końca zawodów przy okazji każdego kolejnego wyjazdu na tor. Pierwsza kontrowersja, to oczywiście jego upadek w pierwszym łuku, tuż po rozpoczęciu 3. wyścigu. Duńczyk widząc, że jest ostatni i mając świadomość, że nic już nie wskóra, postanowił się bez niczyjej pomocy położyć na tor i „wypróbować” debiutanta ze Szwecji, który zasiadał tego dnia w wieżyczce sędziowskiej. Ten w opinii Nickiego „zdał” egzamin i zarządził powtórkę w pełnej obsadzie, co trzykrotny mistrz świata skrzętnie wykorzystał i przywiózł dwa "oczka" na inaugurację. Z wysokości trybun, a potem w powtórkach, było wyraźnie widać, że Pedersen powinien zostać z tego biegu wykluczony. 1:0 dla Nickiego.
Druga kontrowersja z udziałem "Powera", to wspomniany 19. bieg, kiedy to bezpardonowo pociągnął „z bara” Jarka Hampela na przeciwległej prostej drugiego okrążenia. Jednak sprawiedliwości stało się za dość i okrążenie później mniej więcej w tym samym miejscu jeździec z kraju Hamleta wpadł w koleinę, stracił na moment równowagę i to wystarczyło, żeby Polak odbił drugą pozycję. Dającą, jak się okazało, bezcenną przepustkę do półfinału, kosztem właśnie Pedersena. Swoją drogą, jestem ciekaw, jak postąpiłby sędzia, gdyby w wyniku tego zdarzenia Hampel upadł na tor. Byłoby 2:0 dla Nickiego?
Jarek Hampel po tym biegu jakby zyskał drugie życie. Wszystko zaczęło układać się po jego myśli, dopisywało mu szczęście (jak w finale, kiedy błąd popełnił prowadzący Holder), a i on sam nabrał większej pewności siebie. Trzecie pole startowe (tak nie lubiane przez żużlowców) okazało się zbawienne. To mniej więcej na tej wysokości była korzystna ścieżka do ścigania, zwłaszcza po wyjściu z pierwszego łuku, a że pola startowe przygotowano równo, dla takiego startowca jak Jarek był to dodatkowy handicap. Popularny "Mały" pokazał klasę i wykorzystał szansę daną przez los. W finałowym losowaniu zachował się jak wytrawny strateg, jeszcze raz stawiając na „biały kask”. W końcu przed chwilą, startując z trzeciego pola, wygrał swój wyścig. No i stało się, znów trafił doskonale! Zwyciężył, stadion odleciał, a wraz z nim biało-czerwoni kibice i sam zawodnik. Po Wrocławiu, Bydgoszczy i Toruniu, Gorzów stał się kolejnym miastem, w którym kibice mogli na początek i na koniec zawodów wysłuchać ojczystego hymnu.
Największym przegranym sobotnich zawodów był moim zdaniem Tomasz Gollob, który po raz kolejny zaliczył nieudany start w zawodach tej rangi i systematycznie w klasyfikacji przesuwa się w dół. Czuje już na plecach oddech swojego rodaka Krzyśka Kasprzaka, który z każdym turniejem nabiera coraz większej pewności siebie i w kolejnych odsłonach będzie chciał zepchnąć bardziej utytułowanego kolegę poza czołową "ósemkę". Niewątpliwie, przegranymi czuć się muszą również Iversen i wspomniany Kasprzak, którzy na gorzowskim owalu czują się wyśmienicie, zwłaszcza ten pierwszy. PUK po fantastycznych czterech wyścigach nagle się pogubił i stanął w miejscu, a jak wiadomo, kto stoi w miejscu, ten nie jedzie i w ten sposób finał przejechał mu koło nosa. Krzysiek natomiast już w parkingu przed zawodami wyglądał nieciekawie. Zjadała go presja, którą sam na siebie w największym stopniu włożył, potem doszła walka z torem i szukanie odpowiednich przełożeń, a na końcu zabrakło szczęścia i awansu do kolejnego finału z rzędu. Obrazek z parkingu, kiedy klęczał w swoim boksie i się zwyczajnie po ludzku rozpłakał na długo pozostanie w pamięci kibiców. To, co zobaczyłem przemówiło do mojej wyobraźni. Uświadomiłem sobie, że nie mamy w Grand Prix już tylko Tomasza Golloba i Jarosława Hampela - dotąd jedynych, których traktowaliśmy serio jako stałych uczestników tej imprezy. W końcu pojawił się ten trzeci, który również potrafi i chce na stałe włączyć się do walki o najwyższe cele. Krzysiek rzeczywiście dojrzał już mentalnie do systematycznego ścigania się w cyklu i staje się coraz bardziej prawdopodobne, że jego przygoda z IMŚ na żużlu nie skończy się tylko na jednym sezonie, ale mogą nadejść kolejne, i to jeden po drugim.
Największymi wygranymi tej zabawy niewątpliwie była pierwsza trójka zawodów. Jarek Hampel, bo wygrał drugie w tym roku zawody w cyklu i odzyskał wiarę we własne możliwości oraz sprzęt. Chris Holder, bo wskoczył nie tylko na podium w Gorzowie (notabene drugi rok z rzędu na drugim stopniu), ale również na trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. Za największego bohatera turnieju uważam jednak Woffindena, który wygrał nie tylko z przeciwnikami, ale pokonał również ból własnego ciała i obronił pozycję wicelidera SGP. Zwycięzcą może czuć się też Emil Sajfutdinow, który nazbierał tyle punktów, że tak naprawdę, to on w nich z matematycznego punktu widzenia zwyciężył. A co dla niego najważniejsze, powiększył przewagę nad wszystkimi rywalami. Wygranym w tej imprezie jest również Bartosz Zmarzlik. Mimo że nie powtórzył swojego ubiegłorocznego sukcesu w postaci awansu do finału i wskoczenia na podium, to po raz kolejny udowodnił, że nie ma żadnych kompleksów w walce z najlepszymi żużlowcami świata, a doświadczenie, które zebrał z pewnością zaprocentuje w przyszłości.
Organizacja zawodów i atmosfera na trybunach
Tegoroczną rundę Grand Prix organizatorzy w Gorzowie mogą i muszą zaliczyć do udanych. Po problemach z deszczem w 2011 r. i zakończeniu imprezy po rozegraniu tylko czterech pełnych serii oraz ubiegłorocznymi, znaczącymi problemami z frekwencją, ta runda Grand Prix była idealna pod każdym względem. Pogoda dopisała, przez cały czas było ciepło, nie spadła ani jedna kropla deszczu, udało się przygotować tor do walki, zawody obejrzał niemal komplet widzów. Nie zabrakło już tradycyjnie w Gorzowie kibiców z innych krajów, którzy świetnie bawili się przez całe zawody. Nie było żadnych problemów z taśmą, elektrycznością, obsługą toru, zabezpieczeniem imprezy i jej płynnym przebiegiem. Całość zakończył trochę za krótki, ale huczny i konkretny pokaz sztucznych ogni, a w pamięci polskich kibiców wciąż jeszcze pobrzmiewają ostatnie takty „Mazurka Dąbrowskiego”.
Powodów do narzekań nie mieli również kibice, którzy do ostatnich chwil zwlekali z zakupem biletów na gorzowską rundę Grand Prix. W Internecie na jednym z portali dedykowanych do okazyjnych zakupów, bilet na zawody można było nabyć taniej niż na niektóre mecze ligowe! Dla nich to był naprawdę złoty interes. I znów ostatni stali się pierwszymi. Oszukani mogą poczuć się (i z pewnością poczuli) posiadacze karnetów na mecze Stali Gorzów, którzy bilety na SGP nabyli po tańszej cenie, ale nie tak tanio, jak ci, którzy zdecydowali się na zakup w ostatniej chwili. W moim odczuciu, klub postąpił jednak - mimo wszystko - słusznie, bo lepiej sprzedać na koniec bilety za pół darmo i zapełnić stadion do ostatniego miejsca, niż stracić na tym finansowo w ogóle. Zyskała klubowa kasa, frekwencja i ludzie, dla których żużel to coś więcej niż sport.
Show must go on
Za nami półmetek zmagań o miano najlepszego jeźdźca globu A.D. 2013. Kto będzie mistrzem świata? Na razie faworytem wydaje się lider cyklu Emil Sajfutdinow, który w każdym turnieju inkasuje pokaźną zdobycz punktową. Do końca zabawy jednak jeszcze bardzo daleko i wiele się może wydarzyć. W tym roku stawka zawodników walczących o mistrzostwo nie jest przypadkowa. Występują rzeczywiście najlepsi na świecie, giganci tego sportu. Dzięki temu poziom sportowy każdych zawodów stoi naprawdę na najwyższym poziomie i każdy turniej ogląda się z czystą przyjemnością. Pasjonująca będzie nie tylko walka o tytuł, ale również o pozostanie w cyklu Grand Prix na następny rok. Śmiem twierdzić, że tak dobrego sezonu nie było na świecie od wielu lat. Do głosu doszli wreszcie młodzi, którzy potwierdzają swój talent oraz ci, którym wcześniej niespecjalnie wiodło się w zawodach tej rangi, a ich starty były często jedynie mniej lub bardziej udanymi epizodami. Wydaje się również, że Speedway Grand Prix odzyskała w końcu swój prestiż, a występujące w cyklu gwiazdy światowego żużla znów świecą pełnym blaskiem.
Gorzowska runda Grand Prix przeszła do historii i należy mieć nadzieję, że za rok będzie równie udana, a może jeszcze lepsza. Tego życzę sobie i wszystkim fanom tego sportu, bo nie ma nic piękniejszego, jak zwycięstwo Polaka w Grand Prix Polski, na polskiej ziemi, okraszone „Mazurkiem Dąbrowskiego” Po prostu: Proud to be Polish!
Łukasz Koźliński