W niedzielę Stelmet Falubaz miał spokojnie wygrać mecz z Betardem Spartą Wrocław i rzeczywiście zwycięstwo nie było jakoś specjalnie zagrożone. Wynik końcowy nie wskazuje co prawda na wielką przewagę, jednak gospodarze mieli te zawody pod kontrolą, a w środkowej części zdominowali je całkowicie. I chyba trudno, żeby było inaczej, skoro rywalizowały drużyny mające zupełnie różne cele, budżety, a sposób ich tworzenia różnił się diametralnie. Ważne, że zielonogórscy kibice znów mogli zobaczyć trochę walki i to jest niewątpliwie dobry prognostyk na najbliższą przyszłość, wszak coraz bliżej mecze o najwyższą stawkę. Co prawda miejsce w czwórce nie jest jeszcze pewne, ale trzy kolejne punkty mocno przybliżają żółto-biało-zielonych do tego celu.
Patrząc na trybuny Spar Areny widać było, że akcja z bezpłatnym wpuszczaniem uczniów mających świadectwa z czerwonym paskiem odniosła oczekiwany skutek. Klub specjalnie na tym nie stracił, bo ogromna większość tych młodych ludzi i tak pewnie nie przyszłaby na zawody, gdyby wiązało się to z konieczności zapłacenia za bilet. Dzięki temu nie było zbyt wielu wolnych miejsc, co wizerunkowo jest bardzo korzystne, a być może część uczniów przekona się do tego sportu. Szkoda tylko, że nie działała tablica świetlna, co w połączeniu z kiepściutkim nagłośnieniem nie ułatwiało oglądania zawodów kibicom bez programów.
Czy wrocławianie mogli realnie myśleć o wywiezieniu trzech punktów z Winnego Grodu? Mając w pamięci ostatnie ogromne problemy gospodarzy z własnym torem wydawało się, że goście wcale nie byli pozbawieni szans. Tym bardziej, że znów mieliśmy bardzo słoneczną pogodę. Pierwsze wyścigi powielały scenariusz znany z poprzedniego meczu, czyli start - krawężnik - meta, a to oznaczało, że kluczowym elementem będą dobre starty, czyli akurat to, co zawodnicy Sparty mają dobrze opanowane. Problem przyjezdnych polegał jednak na tym, że zabrakło w pierwszej fazie zawodów punktów Troya Batchelora, który jest przecież jednym z ich liderów. Tymczasem Australijczyk w swoim premierowym występie od razu dostał spory łomot od pary Jarosław Hampel – Patryk Dudek (warto przy tym zauważyć, że dla obu zielonogórzan był to już drugi start), potem został wyprzedzony na dystansie przez Piotra Protasiewicza, a za trzecim razem „Protas” wraz z Krzysztofem Jabłońskim znów przywieźli na „Kangurze” bezproblemowe podwójne zwycięstwo. Po X biegu było już 14 punktów różnicy. Nietrudno sobie policzyć, że aż osiem „oczek” gospodarze przywieźli właśnie na zawodniku z Antypodów. I cóż z tego, że Batchelor, jak to ma w zwyczaju, przełożył się na dwa ostatnie wyścigi, skoro wtedy było już zwyczajnie po zawodach?
Przełomowym momentem była dłuższa regulaminowa przerwa, wykorzystana na dokładne i równomierne nawilżenie nawierzchni. Warto także podkreślić, że po siedmiu gonitwach gospodarze mieli zaledwie cztery punkty przewagi (przywiezione oczywiście na Australijczyku), co z jednej strony dawało gościom nadzieję na walkę o zwycięstwo, ale z drugiej uniemożliwiało im stosowanie rezerw taktycznych. Tym razem polewaczka pojechała wolniej niż zwykle i wreszcie udało się to, z czym gospodarze mieli tak wielki problem w ostatnim czasie, czyli dopasowanie się do startu. Trzy szybkie strzały załatwiły sprawę, więc jedyną niewiadomą pozostały rozmiary zwycięstwa, ale nie wpływało to już w żaden sposób na fakt, że trzy duże punkty zostawały w Zielonej Górze. Piotr Baron próbował jeszcze zastosować rezerwę taktyczną, jednak Tai Woffinden był bez szans w starciu z bezbłędnym Jarosławem Hampelem. Nie wiem czy taktyczne rozegranie tego spotkania było z góry zaplanowane przez Rafała Dobruckiego, ale pozytywny efekt końcowy idzie na pewno na jego konto.
Skoro kwestia zwycięstwa została rozstrzygnięta, można było pozwolić sobie na nieco szaleństwa w postaci wypuszczania Adriana Gomólskiego (pojechał aż trzykrotnie w pięciu ostatnich biegach). Jeśli mam na chłodno ocenić postawę wychowanka Startu Gniezno, to na chwilę obecną nie jest on w żaden sposób przygotowany do jazdy, a już na pewno nie w ekstralidze. Dowodem na to była przegrana ze słabiutkim tego dnia Zbigniewem Sucheckim i minięcie na dystansie przez Patryka Dolnego. Nie wiem po co była piątkowa szopka z ujawnieniem nazwiska nowo zakontraktowanego żużlowca. To znaczy wiem, tylko cały czas dziwię się, że można mieć takie parcie na zaistnienie w mediach. Efekt? Czy można wymagać cokolwiek od zawodnika, który rozpoczyna sezon w lipcu, a do tego jest nieprzygotowany sprzętowo? Przecież gdyby Adrian rzeczywiście mógł jakieś punkty zdobywać, to dziś śmigałby w barwach Stali Gorzów. Czy gorzowianie przez cztery miesiące nie odkryli jakiego mają zawodnika? Nie róbmy kabaretu. Zielonogórscy kibice, mający dość oglądania Jonasa Davidssona, pewnie nie zgodzą się ze mną, ale ja nie mam wątpliwości, że wkrótce Szwed powróci do składu, bo jest jednak różnica między żużlowcem, który może, ale nie chce, a tym, który chce, ale nijak nie może. Na dzień dzisiejszy starszy z braci Gomólskich ma problem z płynnym pokonywaniem czterech okrążeń na równym torze i nie wyobrażam sobie go na bardziej wymagającej nawierzchni. Nie wiem czy wypożyczenie go miało służyć jako bat na Szweda, czy tylko jako dowód dla zirytowanych kibiców, że jednak może być jeszcze gorzej. Teraz ekstraliga ma krótką przerwę, więc Adrian ma dwa tygodnie na nadrobienie zaległości i pewnie dostanie jeszcze drugą szansę w Toruniu (zobaczymy wtedy czy otrzyma własny kevlar, co mogłoby oznaczać, ze jednak częściej pojawiać się będzie w składzie, czy nadal będzie występować w tym, który używany był podczas przedsezonowej prezentacji). Co prawda „Anioły” muszą zjechać w dół ze swoimi biegopunktówkami, żeby w play-offach móc stosować zastępstwo zawodnika za Chrisa Holdera (stąd zapewne nieoczekiwane rozstrzygnięcia w Częstochowie), ale mimo wszystko trudno liczyć tam na jakieś zdobycze ze strony nowego nabytku Falubazu.
Oficjalnie ogłoszono w mediach, że Davidsson nie pojawił się na piątkowym treningu, przez co sam wykluczył się ze składu na mecz ze Spartą. Patrząc z jego punktu widzenia, po co miał przyjeżdżać, skoro klub miał już ustalone warunki wypożyczenia Adriana Gomólskiego? Kiedy jest jakaś koncepcja, to trening jest właściwie tylko formalnością. Przykładem tutaj jest Mikkel Bech Jensen, który pojawił się w awizowanym składzie, a i tak skorzystano z zastępstwa zawodnika. Niby można się było tego spodziewać patrząc na układ par, ale mimo wszystko miałem jednak nadzieję, że wykorzystana zostanie okazja, której w przyszłości już nie będzie. Bo mecz ze słabszym, ale jednak mającym o co walczyć, przeciwnikiem był właśnie taką okazją. Niestety, po raz kolejny robi się coś tylko po to, żeby o klubie było głośno. Szkoda, że menadżer Falubazu nie dał młodemu Duńczykowi szansy na jazdę. Byłoby to na pewno jakieś ryzyko, ale skoro kontraktuje się żużlowca, który jest przecież aktualnym medalistą IMŚJ i zdobywcą DPŚ, to chyba nie po to, żeby cały sezon przesiedział na rezerwie. Jeśli Mikkel nie pojechał teraz, to pewnie nie pojedzie także w następnych meczach. Nie pomylę się zbytnio, jeśli napiszę, że ogromna większość kibiców, którzy zasiedli w niedzielę na trybunach zielonogórskiego stadionu nie była nigdy na zawodach żużlowych innych niż ekstraliga, więc siłą rzeczy Jensen jest dla nich znany tylko z występu w Tarnowie. I najwyraźniej tak ma pozostać. Dlaczego? Można się domyślać. Wystarczy jednak spojrzeć na Unię Leszno, która od kilku kolejek wychowuje sobie Mikkela Michelsena, dając mu szansę na poznawanie polskich torów. To jest myślenie przyszłościowe, to jest próba budowy nowej drużyny. U nas niestety priorytetem jest bieżący wynik i wizerunek.
Gdyby narysować na kartce drużyny Falubazu i Sparty i podpisać „znajdź 10 różnic”, to takie zadanie nie byłoby zbyt trudne. Dla wrocławian każdy mecz jest, a przynajmniej powinien być, pojedynkiem o wszystko, więc można było spodziewać się ogromnej determinacji z ich strony. I przyznam, że tego trochę mi u gości zabrakło. Dodatkowo widać było sporą irytację u Peterea Ljunga, który po ostatnim wyścigu wyraźnie zdenerwowany biegł w kierunku swojego kolegi z drużyny (czynił to tak energicznie, że aż w górę pofrunęła jego łyżwa), aby w sposób bezpośredni przedstawić, co myśli o sposobie jazdy Taia Woffindena w tej gonitwie. Trudno mu się dziwić, bo rzeczywiście Brytyjczyk nie zostawił miejsca przy bandzie na przeciwległej prostej, w wyniku czego wyrzucony na zewnętrzną Szwed zebrał dwie szpryce od juniorów Falubazu i po dwóch okrążeniach zrezygnował z jazdy. Mogło być 1:5, tymczasem skończyło się na remisie, a Ljung nie zarobił pieniędzy za trzy punkty. W sytuacji wrocławian dobra atmosfera jest jednym z kluczowych czynników. Właściwie można już założyć, że dwa miejsca spadkowe zajmą Gniezno i Bydgoszcz, gdzie nie ma ani drużyny, ani atmosfery, ani pieniędzy, czyli Sparta musi wyprzedzić kogoś z dwójki: Rzeszów lub Gorzów. Potrzeba teamu z prawdziwego zdarzenia. Może i dobrze, że do tej scysji doszło w przegranym spotkaniu, bo oczyści ona nieco atmosferę przed najważniejszymi rozstrzygnięciami.