Po raz kolejny okazuje się, że regulamin rozgrywek Ekstraligi jest, delikatnie mówiąc, niedopracowany. A przecież co rusz eksperci grzebią w nim, żeby było atrakcyjniej. I co? Żaden sposób nie będzie dobry, jeśli poziom sportowy, organizacyjny i finansowy poszczególnych klubów nie będzie odpowiedni do rangi rozgrywek, w których tenże klub startuje. Cierpią na tym wszyscy, wszak każdy łańcuch jest tak mocny, jak mocne jest jego najsłabsze ogniwo. Póki co nie dociera do naszych działaczy, że wszyscy jadą na tym samym wózku, więc jeśli kogoś na wózek nie stać, to nie należy zmniejszać komfortu pozostałych pasażerów, tylko posadzić go w tańszej klasie.
Co roku zmienia się przepisy, żeby podwyższyć poziom rozgrywek, i co roku okazuje się, że pomimo zmian (a może właśnie "dzięki" nim) regulamin jest dziurawy jak drogi, które rokrocznie łata się, zamiast je porządnie wyremontować, wskutek czego po każdej kolejnej zimie są w nich coraz większe dziury. Wprowadzono obowiązek przedstawiania rozliczeń finansowych za zakończony sezon, więc kluby kombinują, żeby otrzymać licencję. Okazało się jednak, że gdyby rygorystycznie respektować wszystkie zapisy, to drużyn starczyłoby co najwyżej na dwie ligi, więc wymyślono licencje warunkowe - czyli ci ludzie, którzy stworzyli taki zapis, sami znaleźli regulaminowy sposób na jego obejście. Żeby obniżyć koszty funkcjonowania drużyn wymyślono Kalkulowaną Średnią Meczową, czyli zaczęto karać drużyny i zawodników, którzy jechali... zbyt dobrze. Minęło kilka lat, aż wreszcie kogoś olśniło, iż wspieranie średniactwa jest głupim kierunkiem, a na dodatek wcale nie daje oszczędności. Jednocześnie odkryto, że równanie w dół nie powoduje pójścia w górę. Wcześniej skopiowano także pomysł z Elite League, aby za kontuzjowanego zawodnika stosować zastępstwo zawodnika. Idea sama w sobie pozytywna, dopóki nie okazało się, że kontuzjowany średniak odzyskiwał zdolność do jazdy akurat wtedy, kiedy kończyła się możliwość stosowania wobec niego takich zapisów (przykład: Włókniarz w 2008 roku przejechał 13 kolejek stosując ZZ-tkę). Wtedy zaczęto zliczać średnie wyłącznie z ostatnich trzech meczów i co trzy kolejki zmieniać zawodników zastępowanych. I było dobrze, dopóki nie okazało się, że jeden z najsłabszych żużlowców ligi (Jonas Davidsson w 2012 roku) pojechał świetnie w jednym meczu, a potem albo miał kontuzję, albo akurat startował w macierzystej lidze, jaką była... szwedzka Division 1 (odpowiednik naszej II ligi). W związku z naciąganiem przez niektóre kluby regulaminu do swoich potrzeb, teraz zastępstwo zawodnika może być stosowane wyłącznie za najlepszego przedstawiciela danej drużyny.
A tak na marginesie, to niech sobie przypomnę, jakie to ekipy walczyły w ubiegłym roku o Puchar Fair-Play?
Tegoroczny sezon, choć dopiero raczkuje, również nie jest wolny od różnego rodzaju prób ominięcia regulaminu. Najpierw Renault Zdunek Wybrzeże Gdańsk jawnie odpuściło mecz w Tarnowie. Były już prezes klubu skomentował, że zapowiadał przecież, iż nie mają tyle pieniędzy, żeby jechać pełnym składem na wyjazdach. Przekładając jego słowa na zwyczajny język: skoro bogatsi są bogatsi, to niech płacą za to, że nie są biedniejsi. Jak z takim podejściem prezesa dopuszczono prowadzony przez niego klub do walki w Ekstralidze? Skoro jedyną ambicją gdańszczan jest powalczenie na własnym torze, to po co właściwie awansowali? A może ubiegłoroczni rywale z I ligi chcieli zwyczajnie zrobić im na złość i... wysłali do elity? W dwóch występach na obcych obiektach nie udało się jeszcze beniaminkowi zdobyć więcej niż 30 punktów. I co im zrobisz?
Ostatnio głośno zrobiło się o oszczędnościach we Włókniarzu. Częstochowianie pojadą do Tarnowa wybitnie osłabieni w celu zaoszczędzenia. Tak więc znów żużlowcy "Jaskółek” mają możliwość podreperowania własnych budżetów kosztem własnego klubu. Jeżeli tak dalej będzie się rozwijała sytuacja, to tarnowianie pójdą z torbami. Podobną historię mieliśmy rok wcześniej "dzięki” postawie Startu Gniezno. Jak widać, nie wyciągnięto żadnych wniosków, a czerwono-czarni walczą w najlepsze o... powrót do Ekstraligi. Warto zauważyć, że nie tylko tarnowska Unia może być poszkodowana przez błędy działaczy spod Jasnej Góry. W związku z utratą pazurów przez "Lwy” i prawdopodobnie jednostronnym meczem, stacja nSport poinformowała, że zmienia plan transmisji na niedzielę i pokaże mecz z Zielonej Góry. A przecież właśnie brak relacji miał być jednym z argumentów, aby zachęcić kibiców do przyjścia na SPAR Arenę. Zobaczymy czy bilety po 25 zł, wejściówki dla studentów za 1 zł i darmowy wstęp dla tych, którzy podpiszą umowę z bankiem na otrzymanie karty kibica pomogą zapełnić trybuny.
Czy jeśli moja drużyna wygrywa wysoko, to mam się cieszyć, czy martwić? Skoro zakazano podpisywania umów ryczałtowych, to niech wreszcie ktoś stanie w obronie klubów, których zawodnicy walczą do końca. Więcej punktów oznacza większe koszty i nie ma w tym nic dziwnego, jednak niech te zdobycze nie będą wynikiem cwaniactwa rywali. Wcale się nie zdziwię, jeśli za kilka miesięcy okaże się, że Gdańsk zakończy sezon bez większych długów, a Tarnów będzie miał problem z otrzymaniem licencji. Czy o to chodzi w sporcie? Wciąż nie wiem dlaczego centrala nie robi nic, aby zapobiec podobnym praktykom. Sposobów jest kilka, a najlepszym straszakiem na "oszczędnych” są bezwzględnie przestrzegane kary finansowe. Nie może być tak, żeby klub nie wymagał od swoich zawodników jak najlepszej postawy, a menadżer nie próbował nawet manewrów taktycznych. Granicą przyzwoitości było z reguły przekroczenie 30 punktów. Jeśli drużynie to się nie uda, klub powinien pokryć wszystkie wydatki, jakie z tego powodu ponosi rywal.
Tak na marginesie, nie rozumiem dlaczego kluby żużlowe nie mogą z zawodnikami podpisywać umów ze stawkami ryczałtowymi za mecz? To zabezpieczałoby budżet przez odpuszczaniem meczu przez przeciwników, a jednocześnie dużo łatwiej byłoby odsunąć od składu drogiego, ale jadącego słabo żużlowca. Jednocześnie dużo precyzyjniej można by zaplanować wydatki, a co za tym idzie, centrala mogłaby wymagać przedstawienia realnego planu finansowego od każdego z klubów.
Żużel nie jest skomplikowanym sportem i nie wymaga wielu regulaminów. Zresztą wszystkiego nie da się zawrzeć w przepisach. Dlatego działacze sami powinni dbać o poziom całej dyscypliny i zwyczajnie eliminować ze środowiska ludzi psujących rynek. Przecież to środowisko jest na tyle małe, że tak na dobrą sprawę, to wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. I tu może pojawić się problem polegający na tym, że jakby się tak dobrze rozejrzeć, to zdecydowana większość prezesów ma coś za uszami. "Zakażę kombinacji innym, to sam też nie będę mógł kombinować". Podobnie jest z zawodnikami. Potrzebne jest choćby minimum wzajemnego zaufania między nimi i stanięcie razem w kwestiach fundamentalnych, np. bezpieczeństwa. Niestety, nie ma wspólnego stanowiska czołówki (właściwie nie ma żadnego stanowiska), o czym mówił nam w wywiadzie Marcel Kajzer, a ci słabsi, jeśli chcą jeździć, muszą się dostosować, więc wszystko co wymyśli FIM może być wdrożone. Z korzyścią dla jednych, a niekorzyścią dla drugich. Pewnie dużo się nie pomylę, jeśli założę, że chodzi o pieniądze płacone (lub obiecywane) przez naszych klubowych bossów.
Nie da się ukryć, że wielkie zapędy prezesów poczyniły także spustoszenie w umysłach naszych kibiców, szczególnie tych, którzy nigdy nie widzieli innych zawodów niż ligowe. Wmawianie, że to dzięki Polsce żużel istnieje i rozwija się, że to u nas jeżdżą najlepsi, że u nas wszystko jest naj... Czysty populizm. Najlepiej zakazać jeżdżącym u nas żużlowcom startów gdziekolwiek, żeby nie złapali kontuzji. Potem nagle okazuje się, że Petera Kildemanda uznaje się za odkrycie, choć wcześniej długo harował on na swoje umiejętności w Danii, Anglii i Szwecji. Takie przykłady można mnożyć, wszak ludźmi znikąd byli dla wielu polskich kibiców bracia Łagutowie czy Darcy Ward. I może dobrze, że Martin Smolinski, zamiast być czerwoną latarnią cyklu Speedway Grand Prix, staje się wielkim nieobecnym naszej ligi.