W dzisiejszych czasach zachęcenie ludzi do czytania to zadanie nieporównywalnie trudniejsze niż pół wieku temu. Alternatyw w bród, rozrywek pod korek, nawet grzebiąc w głupim telefonie można stracić kilka godzin. Co zaś łączy lata sześćdziesiąte ze współczesnymi? Obecność Marka Cieślaka w środowisku żużlowym. Wtedy zaczynał, teraz jeszcze nie kończy, ale z okazji "złotych godów" postanowił zabrać nas na przejażdżkę po owalnej karuzeli swojego życia.
Przyznam wam z lekkim wstydem, że mnie również dopadła choroba cywilizacyjna o której wspomniałem we wstępie. Czytam mniej niż kiedyś i nie jestem z tego dumny. Wciąż jednak postrzegam udaną książkę jako najlepszą możliwą formę rozrywki, potrafiącą pokonać dowolny film, serial czy grę. Niestety, ze względu na specyfikę dzisiejszych czasów, człowiek robi się przy wyborze lektury coraz bardziej wybredny i jeśli już decyduje się poświęcić kilka wieczorów, oczekuje czegoś wciągającego od startu. Dotychczasowe publikacje o tematyce żużlowej raczej nas pod tym względem nie rozpieszczały. Zeszłoroczny "Testament Diabła" był lepszy niż oczekiwałem (inna sprawa, że oczekiwałem niewiele), ale wciąż nie było to wyciśnięcie maksymalnego potencjału z tej fascynującej tematyki. Bardziej jak dobry fast food niż świetna restauracja.
Skłamałbym mówiąc, że oczekiwania przed biografią Marka Cieślaka były wyższe. Wiedziałem oczywiście, jak wdzięcznym i szczerym rozmówcą potrafi on być, ale co innego udzielić interesującego wywiadu, a co innego zabrać czytelnika w podróż przez całe swoje życie. Tak naprawdę w przypadku podobnych publikacji większość sukcesu zależy od tego, czy czytelnik odczuwa szczerość ze strony autora. Czy czuje się jak jego bliski znajomy, z którym bohater wspomina swoje losy przy szklaneczce lub pięciu. Czy przedstawiona historia pochłania go na tyle, że nawet mniej interesujące fragmenty czyta z zainteresowaniem. Zatem – jak jest w tym przypadku?
Jeśli papierowe dzieło słynnego "Polewaczkowego" miałbym oceniać przez analogię do jego największego dzieła trenerskiego, czyli żużlowej reprezentacji Polski, odpowiem tak: ta książka nie jest Protasiewiczem kręcącym bączka na wyjściu z łuku. Nie jest Walaskiem symulującym chorobę w Lesznie. Nie jest też Kołodziejem przegrywającym finałowy bieg na ostatnich metrach. Ani Kasprzakiem przeplatającym dobre występy słabymi.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że "Pół wieku na czarno" to pełnoprawny Tomasz Gollob jadący po złoto z ręką uniesioną w górze. Jest naprawdę, nomen omen, kapitalna.
To wspomnienia człowieka, którzy na torze i w parkingu widział po prostu wszystko. Uznajesz jakieś współczesne wydarzenie za niezwykłe? Marek Cieślak już dawno to przeżył. Spektakularne zwycięstwa i wstydliwe porażki. Przebite oko. Zmiażdżony krąg, który ujął mu dodatkowy centymetr z i tak już niewielkiego wzrostu. Wizyta na ganku śmierci, gdy po wypadku zaczął dusić się swoim własnym językiem, jak wiele lat później Lukáš Dryml. Generacje starych i nowych mistrzów, z którymi ścigał się na torze bądź doradzał im w parkingu. Ta książka to więcej niż historia dobrego zawodnika i wybitnego trenera – to sport żużlowy w pigułce. Pozwala zgłębić tajniki tego sportu i psychikę uprawiających go ludzi lepiej niż wszystko, co do tej pory czytałem. Co myśli zawodnik siedząc w domu? W boksie? Na motocyklu? Po co właściwie w żużlu trener i jak powinien wykonywać swoją robotę? Cieślak wie i chętnie wytłumaczy.
Oczywiście, wspomniana psychoanaliza to bardziej bonus niż clou programu. Jeśli czytaliście publikowane na PoKredzie.pl fragmenty, to już mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. Kolejne rozdziały poukładane są tematycznie – nie ma zatem podziału na część historyczną, gdy Cieślak jeździł, i część współczesną, gdy Cieślak trenuje. Chronologię uświadczycie tylko w ramach jednego rozdziału – potem nachodzi kolejny i zabawa zaczyna się od początku. Lata stare, lata mniej stare, lata prawie młode, lata współczesne. Dzięki temu zaobserwować można, jak z jednej strony ewoluowała ta dyscyplina, z drugiej – jak jej sedno pozostało niezmienne. Lata mijały, zmieniały się silniki, tory, kaski, bandy, a w środku tego wszystkiego pewien niski pan znakomicie odnajdywał się w sytuacji, niezależnie czy z goglami na oczach, czapką na głowie, czy z papugą na ramieniu.
Czasy, gdy papugi jeszcze nie było a ówcześnie zwany "Bąblem" kręcił kółka w lewo, to nie tylko lekcja historii, ale też kopalnia anegdot. Wiecie na przykład, po czym kiedyś dało się poznać dobrego żużlowca w południe? Od dobrego żużlowca w południe pachniało koniakiem, a od słabego - berbeluchą. Takie smaczki trafiają się od samego początku, choć akurat autorem powyższego nie był Cieślak, a jego dawny trener. W drugim przykładzie oddaję już głos samemu zainteresowanemu, opisującemu finał IMP w Gorzowie w 1970 roku: pamiętam, że już w czasie prezentacji doszło do małej awantury. Zawodników wsadzili na dorożki, a konie narobiły na tor. Wtedy Woryna zdecydowanie poprosił o uprzątnięcie gówna. I słusznie, bo za chwilę mógł mieć to wszystko na ustach. Folklor pełną gębą, a to tylko dwie historyjki z brzegu.
Opis współczesności pozwala z kolei poznać dobrze znanych nam zawodników od niekiedy zaskakującej strony. Najwięcej przeczytamy o Hancocku, Crumpie i Drabiku, ale mnie w pamięć zapadły przede wszystkim dialogi coacha z Tomaszem Gollobem. Nie ma ich wiele, ale każdy z nich rozwala na łopatki. Powiem wam tyle, że to była naprawdę specyficzna relacja. Resztę odkryjcie sami.
Gdy tak pochłaniałem kolejne strony, zaczęła we mnie kiełkować z lekka przerażająca myśl, że nie będę miał się do czego przyczepić. Przerażająca, ponieważ wystawienie laurki z adnotacją "bezbłędne" to ostatnie, co leży w mojej naturze. Polowałem więc chociaż na jakieś nieścisłości w anegdotach, pomylenie lat, nazwisk, czegokolwiek. W końcu trafiłem na dwie rzeczy, które faktycznie są podane błędnie, ale obie dotyczą drobnostek. Pierwsza to data finału IMŚJ w którym Dawid Kujawa zdobył złoto – w książce pada rok 2004, tymczasem w rzeczywistości działo się to trzy lata wcześniej. Druga to finał IMP 2000 w Pile i adnotacja, że ówczesny srebrny medalista Jarek Hampel wygrał trzy wyścigi, a w jednym zanotował upadek na pierwszym łuku. W rzeczywistości był to ostatni łuk, a całość miała miejsce po dość niefrasobliwej próbie ataku na pozycję lidera, zajmowaną zresztą przez późniejszego triumfatora, Jacka Golloba. Być może takich błędów jest więcej, ale po pierwsze – jak sami widzicie, nie są to wpadki dużego kalibru, po drugie – przytoczonych turniejów są w tej książce dziesiątki, więc drobne nieścisłości w kilku z nich to naprawdę żadna ujma. Pamięć Cieślaka i tak zasługuje na najwyższe uznanie.
Poważniejszy zarzut mam do innej kwestii. Przez większość podróży po meandrach "życia na czarno", czytelnik ma wrażenie bezwzględnej szczerości ze strony autora. To wpędziło naszego sympatycznego barda w pewną pułapkę. Czytelnik, rozochocony zajrzeniem w głąb króliczej nory, zaczyna bowiem oczekiwać, że będzie miał do niej dostęp w każdym temacie. Tymczasem niektóre z nich zostały tylko powierzchownie wspomniane, co powoduje okresowe pryśnięcie tego klimatu zwierzeń z głębi serca. Nie jest to sytuacja częsta, ale zauważyłem ją w przypadku wzmianek o dwóch zawodnikach: Krzysztofie Cegielskim i Sebastianie Ułamku. Pan Marek wyraźnie daje do zrozumienia, że coś było z nimi nie tak, ale nie chce powiedzieć co. W przypadku "Cegły" rzekomo ze względu na to, że obecnie jest cenionym ekspertem, a w przypadku Ułamka… w sumie bez podania przyczyny, pozostawiając odbiorcę z informacją, że słynny uśmiech, z którego ów zawodnik słynie, to tylko bardzo powierzchowna maska. Konkretów jednak zabrakło, co w kontraście z pozostałymi wspomnieniami wytwarza poczucie pewnego niedosytu. Ale znów: to tylko dwie z wielu przywołanych w książce postaci, co czyni z tej wady ledwie naparstek dziegciu w beczce miodu metanolu.
Osobny akapit należy się pomijanemu przeze mnie dotychczas Wojciechowi Koerberowi, który całą tę historię spisał, więc tak naprawdę zasłużył na połowę wszystkich pochwał. Zwłaszcza, że wywiązał się ze swojej roboty znakomicie. Całość napisana jest lekko i z polotem, wchodzi gładko jak Adams pod rywali, a poczucie nudy czy przesytu nie pojawiło się u mnie na żadnej stronie. No dobrze, może poza fragmentami o kolarstwie pod koniec, choć rozumiem, jak ważną częścią życia pana Marka stał się ów sport w ostatnich latach, więc zapewne gadał o nim jak najęty.
"Pół wieku na czarno" w kategorii pozycji sportowych ląduje w moim rankingu na podium, obok biografii Andrzeja Iwana ("Spalony") oraz Paula Mersona ("Jak nie być profesjonalnym piłkarzem"). Te trzy dzieła są od siebie tak różne, że nie potrafię ich uszeregować w sensownej kolejności, ale każde jest na swój sposób znakomite. A skoro zahaczyłem o piłkę, to w tym przypadku jest krótka: jeżeli interesujesz się żużlem i posiadasz talent czytania w języku polskim, odłóż telefon, wyłącz film i potraktuj książkę duetu Cieślak-Koerber jako lekturę obowiązkową. Nie pożałujesz.
Marcin Kuźbicki
(twitter)