Tak w dosłownym słowa znaczeniu, do rowu wpadł dziś Erik Riss, śpieszący z Niemiec do Rygi na rundę kwal. DPŚ. Dzięki Bogu, polskie drogi nie pochłonęły kolejnego młodego życia. Ale tytuł nie kłamie - zaiste, na Śląsku tąpnęło. Dzisiaj w Rybniku, trzy dni wcześniej - już nie na Górnym, acz wciąż pozostając w województwie śląskim - w zakochanej niezmiennie w żużlu Częstochowie. To Jura, jednak Stal nie była jurna. Mistrzowie Polski pod Jasną Górą zdobyli 44 punkty, na torze "Rekinów" ledwo uciułali 40. Wrócił Kasprzak, za to uleciał gdzieś mistrzowski "pazur". Oczywiście, kibice KSSG mają pełne prawo kwestionować niektóre decyzje sędziego Piotra Lisa, z żółtą kartką dla młodego Karczmarza na czele. Mnie dużo bardziej zaszokowała sytuacja z Grigorijem Łagutą, guzdrzącym się pod taśmą przez dobrych 20 sekund po upływie czasu 2 minut. Jak to możliwe, że sędzia nie reagował? Czekałby tak do Wszystkich Świętych? W przypadku "Griszy" to zresztą nie pierwszyzna. Wysilcie pamięć i przypomnijcie sobie. To wszystko prawda, ale nie zapominajmy, że ROW wszedł w ten mecz beznadziejnie - dwiema zerwanymi taśmami, najsłabszy mecz w roku jechał Lindgren, a i Vaculík w jednym z biegów ostro "zamknął wrota" przed rozpędzającym się "Fredką". Kluczowe punkty przywozili: Szombierski, Woryna, w samej końcówce - Musielak. To nie są tuzy Grand Prix. Trzeba było desperackiej walki o zatrzymanie genialnego dziś Maxa Fricke, żeby Stal uratowała bonusa. To raczej nie sprawka sędziego Lisa.
Jak to możliwe, że Stal wygrywa na torze wrocławskiej Sparty, wygrywa w Toruniu, a przegrywa z ekipami z dołu tabeli? - Ta liga jest w tym roku naprawdę nieprzewidywalna - mówił zaproszony do studia nSport+ Adrian Miedziński. To jedno. Pamiętać warto, że wspomniane wyżej zwycięstwa - też wyszarpane - miały miejsce w innym periodzie sezonu. Od fluktuacji żużlowej formy nie da się uciec. Wtedy na fali był Vaculík. Teraz Vaculík dobrze wygląda tylko przed kamerą. Dziś nie sprawiał wrażenia załamanego, ponoć już ma dobry silnik... Tylko wyniki temu przeczą. W sobotę - koszmar, 1 punkt w GP (U,1,0,0,D), w Rybniku - 0,1*,2*,0. Pawlicki - podobna historia, Iversen - tak samo. Kiedy 2-3 kluczowych zawodników wpada w "down-trend", nie ma mądrych. Wracający świeżo po kontuzji Krzysztof Kasprzak i tak podwyższył wartość tej ekipy. Można za nim nie przepadać, ale żużlowiec to klasowy - wylał na ten tor mnóstwo potu. Bez jego punktów nawet tego bonusa by nie było. Prezes Zmora musi wzmóc czujność, porozmawiać z kim trzeba, ale nie ma co siać paniki. Przerwa dobrze zrobi Stali. Za miesiąc to może być inna drużyna.
Ponoć w przyrodzie suma pecha i szczęścia zawsze musi wyjść na zero. ROW miał "na widelcu" Unię Leszno. Gdyby nie dwa defekty na prowadzeniu, już w połowie meczu przewaga byłaby na tyle wysoka, że trudno przypuszczać, aby "Byki" zdołały ją odrobić. A jednak Rybnik przegrał. Tym razem, patrząc na te zrywane hurtowo taśmy (ktoś policzy, która to w karierze Musielaka?), na męczącego się Worynę, można było wątpić, czy ta prawidłowość zafunkcjonuje. Zafunkcjonowała. ROW Rybnik w tabeli ma już 7 punktów i 1-2 mecze mniej od ekip z pierwszej czwórki. Jeszcze wczoraj prezes Mrozek pisał, że zaczyna patrzeć w dół tabeli i zastanawiać się, czy za chwilę nie będzie groził spadek... teraz pewnie piekielnie żałuje tych punktów z Lesznem, ale warto patrzeć do przodu. Jest jeszcze gdzie i na kim te punkty robić. Z tak jeżdżącym Fricke, liderem z prawdziwego zdarzenia Łagutą, rewelacyjnie rozwijającym się Larsem Skupniem - wręcz trzeba patrzeć do przodu! Jeśli tylko upora się ze swoimi sprzętowo-zdrowotnymi problemami Lindgren i ustabilizuje swoją formę, ROW będzie naprawdę groźną drużyną.
Dlaczego najpierw o Rybniku, a nie o Częstochowie, gdzie specjaliści od szacowania szans, bukmacherzy, typowali różnicę 16 punktów, a skończyło się niespodziewanym remisem? Bo tam, owszem, faworytem byli miejscowi, jednak kilka dobrych wieści dla uciekającej desperacko spod topora ekipy GKM mieliśmy. Skąd? Ponieważ kilka dni wcześniej mieliśmy swoich ludzi na trybunach gorzowskiej Stali, gdzie ten GKM przyjechał "na ścięcie". W skali kraju mało kto ten mecz widział (miał się odbyć w piątek, wtedy przeszkodził deszcz, w niedzielę były już ciekawsze z punktu widzenia TV mecze). Ścięcie - mniej lub bardziej spektakularne - nastąpiło, od różnicy w aktualnym poziomie sportowym, zwłaszcza w formacji juniorskiej, trudno uciec, jednak pierwszą opinią, jaka spłynęła po tamtym meczu była postawa Artioma Łaguty i waleczność kluczowych seniorów GKM. A ponoć "Tiomka" na takich torach nie umie jeździć... Trójka Lindbaeck-Łaguta-Buczkowski łącznie "wykręciła" tam... 8 indywidualnych zwycięstw. Pomimo iż Lindbaeck zaczął mecz od literek T i W. Na cud w Gorzowie nikt nie liczył, wszystkie siły miały pójść na Częstochowę. Wojciech Malak, mechanik Tomasza Golloba, klęczał przy motocyklach Trzensioka i Wieczorka. Okazało się, że można.
Szkoda, że w Magazynie Ekstraligi nie pokazali pierwszej odsłony wyścigu 11. Wtedy, przy stanie 29:31, Pieszczek z Buczkowskim jechali na 5:1. Gonił ich Holta. Przy próbie wyprzedzenia doszło do faulu na Norwegu z polskim paszportem. Pieszczek nie zostawił miejsca pod bandą... chociaż wielu kibiców GKM twierdzi, że zostawił dość, a decyzja powinna być inna. Poczekajmy na zapis wideo. Z drugiej strony barykady zagorzali fani "Lwów" nisko ocenili zachowanie wyjazdowej ekipy GKM. - Kiedy Holta zwijał się z bólu po upadku, ze strony gości poleciały bluzgi i wyzwiska. Jak później leżał "Buczek", z naszej strony dostał brawa, kiedy się podniósł - tyle jeden z naszych współpracowników z sektora gospodarzy.
Faktem jest, że po chwili poszło 5:1, ale w drugą stronę. W końcówce szczęście raz sprzyjało jednym, raz drugim. Jeszcze po starcie XV biegu przez chwilę to GKM jechał po zwycięstwo. Remis jest chyba sprawiedliwy. Teorii spiskowych nie zabraknie, po takich niespodziewanych wynikach tak jest zawsze. Cóż, walka Žagara z Pieszczkiem do końca wyścigu XIV raczej nie wyglądała na ustawkę. A po takich akcjach, jak ta Karola Barana na Buczkowskim (powtórka XI biegu), ręce same składały się do oklasków. Włókniarz zdobywa punkty u siebie, Grudziądz wreszcie ugrał coś na wyjeździe. Piekielnie trudne mecze teraz przed nimi. Może to być sygnał do odrodzenia tej ekipy, ale równie dobrze - ligowy łabędzi śpiew. Pamiętacie, jak kilka lat temu walące się Gniezno zdobyło bonusa w Tarnowie?
Frekwencja na Włókniarzu z perspektywy sektora gości (zdj. Krzysztof Gurgurewicz)
* * *
Hitem miał być klasyk Falubaz - Unia Leszno, ale ciśnienie zeszło, kiedy okazało się, że Jason Doyle nie wystąpi w tym meczu. Poskładany w cztery dni australijski "robot" swoje zrobił dzień wcześniej - jest o jeden krok bliżej upragnionego mistrzostwa świata. Nie ma sensu spekulować, jak się czuł 24 godziny później, co go bolało nad ranem, a co nie - to wie tylko on sam. Czy boleję nad tym, że nie zdecydował się 15-dniowe zwolnienie, a tym samym absencję w Drużynowym Pucharze Świata? Nie boleję. Nie on pierwszy w sobotę pojechał w Grand Prix, a dzień później nie pojechał w lidze. I nie on ostatni. Zamiast zapisywać kolejne strony na forach, chyba pora się z tym pogodzić. Taki świat. Takie priorytety. Falubaz, z Karpowem i Thorssellem w składzie, nie był faworytem, ale dzielnie trzymał pola. Gdyby nie zaczęło padać, co kompletnie rozregulowało miejscowych, szczególnie Protasiewicza, kto wie, jak by się ten mecz zakończył. Z pewnością nie tak łatwym zwycięstwem gości. Punkty zapewnili sobie już po XIII biegu, więc nie ma w tym przesady.
Prawdę mówiąc, zamiast wyniku, zapamiętam z tego meczu kibiców. Oczywiście nie wszystkich, tylko część. Niestety, słyszalną. Tego, który lżył leżącego Grzegorza Zengotę słowami wyniesionymi spod budki z piwem "pozdrowiliśmy" już na naszym fanpejdżu. Ale przecież to nie był jednoosobowy wybryk. Co rusz z trybuny K leciały w stronę rywali niewybredne wulgaryzmy. Im bardziej oczywisty stawał się wynik meczu, tym częściej. A telewizja to pokazywała. Ludzie słuchali. To nie tylko mecz z Lesznem. Poprawcie, jeśli się mylę, ale na derbach w Gorzowie hitową przyśpiewką było "Jesteśmy tu! By j***ć was! Aejaooo, Gorzów - ku*wo!". I tak przez bite dwie godziny, jak zacięta płyta. Jakie to jest wsparcie dla własnych żużlowców? Jaka w tym wartość?
Szaleni są ci ultrasi Falubazu, często w pozytywnym słowa znaczeniu. Robią oprawy, jeżdżą na wyjazdy, wzbogacają widowiska, dodają kolorytu. Stadion to nie teatr, a kibice rywali nigdy nie pozostają dłużni - wszystko rozumiem, ale gdzieś musi być granica. Tutaj mamy chyba do czynienia z problemem systemowym. Jeśli oni ostatnią godzinę meczu poświęcają na lżenie rywali i wyzwiska, to jaką reklamę robią własnemu klubowi? Jaką całej lidze? Nie wierzę, że klub nie widzi, co się dzieje. Ktoś tego zapiewajłę wpuszcza na płot. Ale pewnie tych tysiąc pięciuset czy dwa tysiące ludzi kupujących bilety zawsze i wszędzie ma swoją wartość. I tak to trwa. Szkoda, bo sporo tej "pary" idącej w doping negatywny można by równie dobrze przekuć w coś pozytywnego.
* * *
"Komentarz jest zbędny... 41:49 po słabej jeździe" - tyle napisali na stronie Klubu Sportowego Toruń po porażce ze Spartą. Krótko i na temat. Co z tego, że wreszcie zaczął zdobywać punkty Paweł Przedpełski (8+1), nie odstawał momentami Walasek (6+1), skoro juniorzy przegrali rywalizację ze swoimi vis a vis w stosunku 2:9, a otrzaskani na Motoarenie seniorzy - Holder i Jensen - wspólnie przywieźli 11 "oczek", prezentując momentami jazdę beznadziejną. Miedzińskiego zaś, który za Toruń da się pokroić i zawsze włoży głowę tam, gdzie inny nie zaryzykuje wstawić koła, w składzie zabrakło. Transparent o treści "Obudź się, Chris!" nie zadziałał. I chyba niespecjalnie przypadł do gustu adresatowi. Nie trzeba być doktorem psychologii, by wyczuć, że sam Holder jest rozgoryczony i chyba już zmęczony tym wszystkim. – Co jest dla mnie motywacją? Motywacją jest dla mnie to, że nie zapłacą mi, jeśli nie będę robił punktów - rzucił po meczu drążącym temat dziennikarzom (całość w Przeglądzie Sportowym). To chyba najlepsza odpowiedź. Ale kiedy drużynie nie idzie, kiedy zawodnikowi nie idzie, nie tylko na tym żużlowym froncie, pętla się zaciska. Puszczają nerwy, i pod kevlarem, i kibicom. Nie zazdroszczę torunianom.
slajd: Magazyn PGE Ekstraligi / nSport+
Adrian Miedziński przyszedł do studia nSport i zabrał głos, także w tych niewygodnych kwestiach. To dobrze. Cywilizujmy ten dyskurs. Stało się, czasu nikt nie cofnie, adwersarzy "Miedziakowi" nie ubędzie, wrogów - pewnie też nie, ale publiczne spekulowanie o chorobie psychicznej kogokolwiek, nie powinno mieć miejsca. Co byłoby dalej? Kolejny level to już tylko ten kibol drący się nad leżącym Zengotą.
Jakub Horbaczewski
PS. "Ja się nigdy nie spotkałem z sytuacją, żeby jakiś sędzia przy wykluczeniu patrzył na nazwisko, a nie na kolor kasku" - rzekł Leszek Demski. A ja się spotkałem.