Prawie 3,5 godziny, mnóstwo wypadków, beznadziejny tor i koszmarna nuda - to pierwsza runda Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów w pigułce. Wydawało się, że organizacja tych, mimo wszystko, ciągle jednak w jakimś wymiarze prestiżowych zawodów, to spora szansa na popularyzację czarnego sportu w stolicy Wielkopolski. Niestety, parafrazując klasyka - starali się jak nigdy, wyszło jak zawsze.
Trzeba przyznać, że głównym aktorem pierwszej rundy IMŚJ był - niespodzianka - deszcz. Lało praktycznie całą noc z soboty na niedzielę, intensywnie padało także w dniu zawodów. Niestety, tak deszczowa pogoda na pewno mocno wpłynęła na frekwencję. Z mojego miejsca nie miałem oglądu na cały stadion, ale szacuję, że było może 1500, w porywach około 2000 kibiców. Szału nie ma, a Poznań w ogóle ma w tym sezonie sporego pecha z pogodą, bo w dniu meczu albo pada, albo pogoda jest niepewna, albo w drugą stronę - panują tropikalne upały, co także nie zachęca do przyjścia na stadion. Mimo tak trudnych warunków, należą się ukłony dla organizatorów, że w ogóle zdołali jakoś przygotować nawierzchnię.
No właśnie, "jakoś"... W Poznaniu widać było w pigułce, do czego prowadzi moda na twarde tory. Ten na Golęcinie był bardzo przyczepny i trudny, a większość zawodników sobie z nim w ogóle nie radziła. Żeby pokazać, jak absurdalny przebieg miały te zawody, łyk statystyki (jeżeli gdzieś się pomyliłem, z góry przepraszam) w 23 biegach mogliśmy zaobserwować: 2 taśmy, 7 defektów i 7 wypadków. To była rzeźnia, a nie ściganie. Praktycznie nie było biegu, żeby kimś nie "rzucało", często niektórzy zawodnicy nie odkręcali maksymalnie manetki gazu. Absolutnie nie krytykuję i nie osądzam, bo ten tor naprawdę był piekielnie trudny. Dlatego też rzadko cokolwiek się na nim działo, bo cały czas decydował tylko start. Pierwszą "mijankę" zobaczyliśmy dopiero w 8 biegu... Chociaż odnośnie defektów jeszcze, to ciekawe, czy wszystkie były prawdziwe, czy może niektórzy zawodnicy, zgodnie z tym co mówił Damian Dróżdż, symulowali je, ze strachu o swoje zdrowie. W zbieraniu literek prym wiodło dwóch - Alexander Woentin i Lukas Fienhage. Ten pierwszy jest chyba symbolem upadku szwedzkiego żużla, bo nie dość, że jest jedynym w tej stawce reprezentantem kraju Pippi Langstrumpf, to aż żal było patrzeć na jego nieporadne próby jazdy na tym trudnym torze. Jego występ najlepiej podsumował bieg szósty, w którym dwukrotnie leżał. Fienhage zanotował za to dwa defekty i z jego trzy lub czteroosobowego fanklubu, który był nieopodal mnie, można było co chwilę usłyszeć gromkie "Scheisse".
Wciąż mało znany w Polsce Lukas Fienhage ze swoim teamem (zdj. Lukas Fienhage FB)
Co do reszty zawodników - na pewno zawód czują Max Fricke i Robert Lambert. Widać było, że angielską szkołę jazdy mają we krwi, bo radzili sobie na tym torze doskonale. Wprawdzie Lambertowi nie wyszła druga część zawodów, ale tutaj odezwał się poturbowany w kraksie z Kacprem Woryną nadgarstek. Myślałem, że lepiej wypadnie zawodnik pilskiej Polonii, czyli Brady Kurtz, tymczasem 6 punktów na pewno rozczarowuje. W jego przypadku jest pewne usprawiedliwienie, bo ledwie 2 tygodnie temu w meczu z Wandą Kraków złamał żebro. Wiem, że medycyna czyni czasem cuda, ale nie wierzę, że w tak krótkim czasie mógł dojść do pełnej sprawności. Duży plus także dla ucznia Nikołaja Kokinsa, czyli Jewgienija Kostygowa. Rozpoczął turniej od taśmy, w fazie zasadniczej uzbierał zaledwie 8 punktów, a wdrapał się na najniższy stopień podium. Brawo, bo na pewno mało kto na niego stawiał.
Jeżeli chodzi o Polaków, to oczywiście ukłony dla Maksyma Drabika. Ostatnie tygodnie miał różne i można było odnieść wrażenie, że wyniki w Szwecji i w naszej lidze nie odpowiadają jego umiejętnościom. W Poznaniu nie pozostawił jednak złudzeń, popisywał się doskonałym refleksem pod taśmą, nie miał problemów z płynną jazdą, a siedem "trójek" to wynik z kosmosu. Brawa także dla leszczyńskich wychowanków, bo Bartosz Smektała był drugi (on także dobrze panował nad swoją maszyną), a mocno poobijany po fatalnym upadku Dominik Kubera, czwarty. Rozczarowali na pewno Rafał Karczmarz i Kacper Woryna. Zawodnik gorzowskiej Stali był jednym z tych, którzy jechali na pół gazu (oprócz jednego wygranego biegu), a Woryna przegrał z torem. Dwa razy mocno go pociągnęło na pierwszym łuku i dwa razy kończyło się to groźnymi upadkami. Zwłaszcza ten drugi, gdy praktycznie wypadł za tor, wyglądał dramatycznie, ale brawa za zwinność i refleks, bo rewelacyjnie sobie w tej niebezpiecznej sytuacji poradził. Woryna był zapewne jednym z głównych faworytów do "Top 5" i piątkę rzeczywiście "zaliczył"... tyle że jedynie 5 punktów.
Przyszły Indywidualny Mistrz Świata Juniorów?
Poznański tor kiepskie recenzje zbiera już od roku. Wtedy gromy leciały w stronę Piotra Barona, który miał przygotowywać jedynie pas przy krawężniku dla zawodników wrocławskiej Sparty. Niestety, ale tegoroczne mecze PSŻ-u Poznań czy też niedzielny żużlowy finał, pokazują, że winę za nudne "spektakle" ponosi po prostu tor. Nie wiem, czy jest to kwestia nawierzchni czy geometrii, ale fakty są takie, że wyprzedzenia możemy obserwować jedynie na wyjściu z pierwszego łuku i czasem, gdy ktoś zetnie tor jazdy do kredy, na drugim. Niestety, ale boję się przez to o poznański speedway. Wiadomo, że w Poznaniu króluje piłka nożna i Lech, i nawet nie ma sensu z tym konkurować. Pytanie jednak, czy jeżeli kolejne zawody na Golęcinie będą wyglądać znowu tak samo, to frekwencja nadal będzie utrzymywać się w granicach tych 2000 osób. Bo przecież nawet najzagorzalszym fanom czarnego sportu skończy się kiedyś cierpliwość, gdy będą musieli oglądać takie "widowiska", jak to niedzielne.
Jakub Sierakowski