- Tato, wziąłeś od mamy pieniądze? Jak my pojedziemy? Obiecałeś!
- Nie martw się, mam coś pewnie w kurtce.
Tato nerwowo przeszukiwał po kolei wiszące w szafie kurtki, palta, płaszcze, koszule a nawet wranglerową katanę z Pewexu - 20 zł, 10 zł, 5 zł, 20 zł, 10...
- Widzisz? Możemy jechać! - nie krył zadowolenia.
Szybkie ubieranie i 6- minutowy spacer pospieszym krokiem na stację PKP; 50 minut jazdy pociągiem i jesteśmy we Wrocławiu. Teraz tylko w „9” lub „17” i jedziemy na żużel!
- Bileciki do kontroli! - głos "kanara" był zdecydowany, ale trzeba mu oddać, że miły.
- Gdzie masz bilet? Dawałem ci przecież! - tato wydawał się lekko zaniepokojony.
- Eee… chyba zjadłem - powiedziałem przeżuwając powoli papierową kulkę.
- Pan na Spartę? - "kanar" wydawał się już zupełnie życzliwy - To już Park Szczytnicki, wysiadajcie.
Kiedy wyszliśmy z tramwaju, udając się szybko przejściem podziemnym w kierunku kas, czułem to, co zapewne czują inne kilkulatki, wchodząc na basen lub na plac zabaw. Towarzyszyły mi „motyle” w brzuchu oraz ekscytacja i to wszystko pomimo... wszechobecnego zapachu uryny, który stanowił pewien stały krajobraz podziemnego tunelu w tamtych czasach. Drzewa w alei po minięciu bramy głównej wydawały się być tak monumentalne, że aż zapierało dech. Czy to wrażenia kilkulatka? Czy na „Olimpico” rzeczywiście tak jest? Tych kilkaset metrów odpowiednio nastraja. Idąc tą aleją, zawsze wspominam te czasy, niemal czuję zapach tamtej „starej Sparty” - Złotych Kasków, Mistrzostw Świata Par, drużynówki itp. To rodzi szacunek dla tego miejsca.
- Tato, a kupimy program?
- Bez programu nie ma zawodów, synu.
- A czemu nie kupiliśmy biletów?
- Zobaczysz.
Tato trzymając mnie za rękę, zdecydowanym krokiem zmierza ku wejściu na trybunę główną, gdzie stoją (uwaga!) mundurowi.
- Bilet jest? - pyta niemal dwumetrowy dwudziestolatek w mundurze LWP (Ludowego Wojska Polskiego - tak, było takie).
- Cześć! - odpowiada tato, wręczając mu podczas powitania 20-złotową monetę z Nowotką schowaną w dłoni.
- Aleeee.... - krzyczy młodzian, choć my już jesteśmy na schodach.
- Cześć! Cześć! - powtarza tato.
- Znałeś tego pana? - pytam naiwnie.
- A po co mam go znać? - śmieje się ojciec - i ani się obejrzałem a już zasiadamy na trybunie.
A tam wkoło ci sami goście co zawsze, koledzy taty: "Lalunia", Karol i inni.
- Cześć ku**wa macie! - słychać wchodzącego na trybunę "Dziadka" (suchy, starszy pan, dystyngowany, ale swojski, jak można zauważyć).
- Może dziś cóś pujadą? - zagaduje z wyraźnym kresowym akcentem, wyciągając paczkę papierosów "Marlboro" i częstując tatę oraz kolegów.
- Uuuuu, pan jak zwykle z klasą, skąd pan to palenie bierze?
- Córka za granicą… - odpowiada "Dziadek".
W głośnikach trzeszczy marsz grany do prezentacji. W obdartych skórach zmierzają pod trybunę nasi bohaterowie: Zieja, Jasek, Jany, Kałuża, Zabawa i inni.
- Może bułeczkę, precelka? - pyta starszy pan w białym fartuchu sprzedający z koszyka sobotnie (czyli wczorajsze) wypieki.
Zawodnicy robią na piechotę okrążenie toru. Trwa to dobrych parę minut; na całym stadionie jest kilkaset osób. Po dziesięciu minutach podjeżdżają do linii startowej. Koła nerwowo popychają biały materiał, nikt wtedy jeszcze nie słyszał o "taśmach". Silniki wchodzą na wyższe obroty, zielone światło - 3, 2, 1… START!
Piotr Bruzda przy swoim motocyklu ok. 1985 r. (zdj. z archiwum Autora)
***
Niespełna dwie godziny później kilkuletni chłopczyk, trzymając za rękę ojca, pyta:
- Tato, a pójdziemy do parkingu?
- Czyli podobało się, co?
- No pewno!!! Tak jak ostatnio! A pójdziemy?!
- No jasne, chodź!
Robi się szaro, ale w parku maszyn zawodnicy wciąż jeszcze pakują swoje "graty" do podartych skórzanych toreb, dowcipkują, palą papierosy. Czy to możliwe, że jestem między nimi? Na płocie wiszą plastrony, niektóre polepione plastrami. Pod motocyklami tłuste plamy oleju. Tato sadza mnie na "Jawę", robi zdjęcie. Wymienia parę zdań z zawodnikami.
- Tato, ty znasz zawodników?!
- To przecież normalni ludzie - uśmiecha się szeroko.
- A możemy wejść na tor?
- No pewnie, chodź!
Z trybuny wygląda wąsko, ale po przekroczeniu okalającej bandy to istne "lotnisko". Robimy rundę dookoła. Znajduję błękitne, celofanowe okulary na gumce. Tato potwierdza, że to zerwane przez zawodnika. Chowam je do kieszeni kurtki i jestem szczęśliwy.
- Tato, jedziemy do domu?
Szybkim krokiem zmierzamy na przystanek, mijamy chłopaków ze szkółki prowadzących „swoje” klubowe Jawy; niektórym szorują po ziemi łańcuchy. Potem przechodzimy obok "Balladyny", knajpki przy wylocie z alei bocznej "Olimpico". Na zewnątrz stoją mężczyźni, dyskutują i gestykulują.
- Tato, to był pan Jany?
- Możliwe, ale chodź bo „17-stka” jedzie...
Wskakujemy do tramwaju. W pełnym ścisku jedziemy 20 minut. Lecimy na 5. peron i jedziemy do domu.
- Mamusiu, ja już zawsze będę jeździł z tatą, mogę?
- Możesz synku, możesz.
Mojemu tacie.
Lotto