Przed Grand Prix w Terenzano odtrąbiliśmy – będzie ciekawie. Więc było nudno. Przed Grand Prix w Daugavpils zapowiedzieliśmy – nie ma się czym ekscytować, szykuje się beton i jazda gęsiego. I co? I dostaliśmy jedną z najlepszych rund w sezonie. Bądź tu człowieku mądry... Przezornie należałoby określić wszystkie trzy pozostałe turnieje jako potencjalnie nudne lub bardzo nudne, bo wtedy prawdopodobnie okażą się super. Póki co jednak - prześledźmy wydarzenia z (nie tak) dalekiej Łotwy.
Sobotnie zmagania miały przede wszystkim dać odpowiedź na pytanie, czy Emil Sajfutdinow nie zmięknie pod naporem Taia Woffindena i przy wsparciu rosyjsko-łotewskich kibiców powiększy nad Brytyjczykiem przewagę. Jak wiemy, odpowiedź była jednoznacznie negatywna. Wymęczony finał w Terenzano powinien zapalić w głowie Rosjanina żółtą lampkę, ale po Daugavpils najwyższa pora na czerwony alarm. To nie była jazda na miarę mistrza świata. To nie była jazda nawet na miarę medalisty. Emil sprawia wrażenie, jakby sam nie do końca wiedział, o co chodzi. Jako bierni obserwatorzy jesteśmy tym bardziej bezradni, ale stwierdzić można jedno – zadziorność, błysk w oku i piorunująco szybkie silniki z początku sezonu zniknęły. Na jego szczęście, następny turniej odbędzie się w Krško, miejscu, w którym cztery lata temu wykręcił okrągły komplet, urządzając na torze Matiji Gubca rosyjski One Man Show. Ale ile zostało z tego starego Emila?
Ktoś może powiedzieć: „starego Emila miałeś w biegu z Gollobem, gdy jechał bez głowy, bez kalkulacji i na własne życzenie pozbawił się półfinału”. Problem w tym, że Emilowi A.D. 2009 te ataki bez głowy po prostu wychodziły. Nie wiem, jak on to robił, ale robił. Wchodził w łuk na pełnym gazie, ocierał się o motocykl przeciwnika, odbijał od bandy i nagle znajdował się daleko przed wszystkimi. W sobotę obalił się jak szkółkowicz, nie mogąc wyprzedzić wolniutkiego na rezerwowym sprzęcie Golloba. Nic jeszcze nie jest przesądzone, ale nie wygląda to dobrze.
A’propos Golloba – po turnieju w Terenzano zbojkotowałem opisywanie jego dyspozycji, argumentując, że jeżeli jemu nie chce się walczyć, to mi tym bardziej nie chce się owej apatii opisywać. W sobotę jego wynik był jeszcze o punkt niższy, ale tym razem podobna opinia byłaby nieco krzywdząca. Wbrew klasyfikacji punktowej, to był inny Gollob niż dwa tygodnie temu. Niestety, pech dopadł go w najgorszym możliwym momencie. Zaczęło się od niezłego startu z beznadziejnego w początkowej fazie drugiego pola. Do założenia Iversena zabrakło raptem kilku centymetrów. Skończyło się wypchnięciem Polaka na zewnętrzną i spadkiem na czwartą pozycję, którą w pierwszym biegu zawodów ciężko było odbić. W drugim starcie wszystko poszło jak trzeba – Gollob jako pierwszy przełamał trzecie pole startowe, dosyć pewnie wygrywając bieg obsadzony dwoma cieniasami i Pedersenem. Przed trzecim startem, gdy na Tomka czekało najlepsze w tamtej fazie, czwarte pole, byłem jak rzadko przekonany o drugiej z rzędu „trójce” (chyba nie zdarzyło mi się to od Bydgoszczy). Tymczasem – defekt na starcie i utrata najlepszego silnika. Start numer cztery to już tylko popis bezradności i pożegnanie z półfinałami. W ostatniej serii mieliśmy jeszcze mały podryg, który może okazać się bardzo ważny dla... walki o tytuł mistrza świata. Ale to by było na tyle. Jakkolwiek tym razem styl Golloba był lepszy, to punktacja (0,3,d,0,2) chluby nie przynosi. Po raz kolejny. Mimo wszystko, szanse na "ósemkę" jeszcze są.
Tylko czyim kosztem? Chociaż rehabilitujący się Holder zostanie łyknięty za jeden, maksymalnie dwa turnieje, za plecami czai się nie kto inny, tylko największy szatan żużlowych torów. Skojarzenie z płomiennym kolorem włosów przypadkowe. Darcy Ward, choć turniej układał mu się sinusoidalnie, w finale zaprezentował pokaz szaleństwa niewidziany w cyklu od czasów Marka Lorama. Po którymś z turniejów apelowałem – zaprzestańmy równania torów przed finałem! I cieszę się, że ktoś z większymi mocami decyzyjnymi pomyślał podobnie. Dzięki temu byliśmy świadkami jednej z najbardziej heroicznych pogoni tego sezonu. Najtrafniej całą sytuację ujął Rory Schlein na twitterze: Tony, you may have 6 world tittles but you only could ride one corner on the air fence. Darcy Ward did 3 laps. I choć jeszcze wiele ton nawierzchni musi się odsypać, nim australijskiego rudzielca będzie można stawiać na równi z wielkim Tonym Rickardssonem – sobotni finał w jego wykonaniu był mega imponujący i raczej bez wielkiego ryzyka można założyć, że na koniec sezonu znajdzie się on w czołowej ósemce.
Jeżeli Gollob faktycznie chce się w niej utrzymać, to swoją uwagę powinien skupić na Mateju Žagarze. Słoweniec jest w tym sezonie jeżdżącym paradoksem – z jednej strony żali się w mediach, że przez zaległości finansowe, które ma względem niego klub z Gniezna, nie stać go na porządny remont sprzętu, a z drugiej – w trzech ostatnich GP zdobywa 36 punktów, dwukrotnie meldując się w finale. W Daugavpils również był całkiem blisko. Nicki Pedersen aż prosił się o wyprzedzenie, z niewiadomych przyczyn obierając w półfinale katastrofalnie złe ścieżki. Ośmielę się stwierdzić, że połowa żużlowców ze stawki nieporadność Duńczyka wykorzystałaby bez większych problemów. Žagarowi najwyraźniej zabrakło pomysłu lub pary w motocyklu. I choć teraz czeka na niego „domowa” runda w Krško, raczej bliżej mu do walki o utrzymanie w ósemce, niż zbliżenia do strefy medalowej.
Akces do niej zgłosił z kolei sobotni zwycięzca. Grega Hancocka zdołano już wychwalić na wszelkie możliwe sposoby, od siebie dodam tylko, że nie kojarzę żadnego innego sportu motorowego, w którym 43-letni zawodnik byłby w stanie wygrać jeden z turniejów o mistrzostwo świata. Jankes jest ewenementem nie tylko na skalę żużla. I choć miłośnicy efektownej jazdy z niesmakiem patrzą na jego styl, sprowadzający się do „start i rura do przodu” – nie sposób nie docenić jego klasy. Łotewski hattrick skomponowany, ban na zwycięstwa dla Europejczyków utrzymany, a przed Gregiem czapki z głów i basta. Oby doczekał się tej rundy w Kalifornii. Kolejny medal do kolekcji? Chyba jednak nie...
Patrząc na nazwiska znajdujące się przed nim w klasyfikacji generalnej – prawie na pewno nie. Niels Kristian Iversen w sobotę stracił szansę na finał w wyjątkowo głupi sposób, ale nie należy traktować tego inaczej, niż w kategorii wypadku przy pracy. Ważne, że od turnieju w Terenzano odzyskał szybkość z początku sezonu i jeżeli tylko głowa Duńczyka wytrzyma, powinien na koniec zameldować się na podium.
Dwóch dżentelmenów może mu w tym przeszkodzić. O nieporadnym w półfinale Pedersenie już pisałem, teraz pora na nieporadnego przed półfinałem Jarka Hampela. Po Terenzano stwierdziłem z przekąsem, że Hampel wraz z opaską kapitańską odziedziczył po Gollobie zdolność frajerskiego tracenia pozycji na dystansie. Po Daugavpils okazało się, że w pakiecie była także nieudolność w wybieraniu pól startowych. Podniesienie tabliczki w kolorze białym to absolutnie najgłupsza decyzja, jaką Jarek mógł podjąć. Co nim kierowało? „Mały” tłumaczył się później mgliście, że trzecie pole dawało większe pole manewru niż czwarte, że mógł ściąć do krawężnika, bla, bla, bla. Bezpieczniej jednak założyć, że synapsy w jego mózgu na chwilę odmówiły posłuszeństwa. Z dwojga złego, lepiej przed startem, niż na torze. W każdym razie – naprawdę szkoda marnować w ten sposób dorobek z rundy zasadniczej. Na papierze Hampel wydaje się wciąż najpoważniejszym kandydatem do brązowego medalu, ale jeśli nadal w kluczowych wyścigach zamiast 110 proc. dyspozycji będzie prezentował tylko 10 – Duńczycy nie odpuszczą.
Tym sposobem, pnąc się w górę klasyfikacji generalnej, dochodzimy do postaci najważniejszej – Taia Woffindena (bo o Emilu już było). "Tajski" na przekór wszystkim prze do przodu, nieważne, czy tor jest teoretycznie sprzyjający, czy niesprzyjający, czy przegra start, czy go wygra, czy jedzie spod bandy, czy przy krawężniku. Fotel lidera objął w pełni zasłużenie, odwrócił kilkumiesięczny układ sił, stawiający go w cieniu Emila i zakomunikował światu - wezmę co moje. Oczywiście nie wiadomo, jak młody australijski Anglik poradzi sobie przystępując do startów z pozycji lidera, ale sami powiedzcie, czy patrząc na tego chłopaka widzicie jakiekolwiek oznaki presji? Jego układ nerwowy zdaje się kurczyć pod naporem kolejnych litrów farby na ciele.
Spośród pozostałych uczestników warto wspomnieć jedynie o Andrzeju Lebiediewie, który wbrew wszystkim utyskującym na brak kontuzjowanego Puodžuksa jako pierwsza Dzika Karta w tym sezonie awansował do półfinału, ale co najważniejsze, zaprezentował bardzo miły dla oka, waleczny speedway. Jak niewiele zabrakło mu do finału, widzieli wszyscy. Sympatyczny Łotysz może jednak spać spokojnie. Na niego jeszcze przyjdzie czas. O pozostałych zawodnikach warto napisać tylko tyle, że byli. I na szczęście czasami wygrywali starty, dzięki czemu mogli być objeżdżani przez tych szybszych. Tak, Krzysiu, to między innymi do Ciebie – nie zwalaj winy na tor, bo akurat w sobotę było z nim wszystko w porządku. Po prostu następnym razem staw się na zawody odrobinkę lepiej dopasowany.
W przyszłą sobotę kolejny powrót po trzech latach nieobecności – tym razem słoweńskie Krško. Nie podejmuję się wyrokowania atrakcyjności turnieju, ale na pewno warto będzie obejrzeć go ze względu na klasyfikację generalną, bo póki co najważniejszym kwestiom jeszcze daleko do rozstrzygnięcia. Walka o ósme miejsce, bitwa o brązowy medal i wreszcie – wojna o złoto. Jeżeli Emil odbije pozycję lidera, wciąż wszystko pozostanie otwarte. Jeżeli Tai dorzuci kilka kolejnych punktów - będzie można powoli kląć, że przed sezonem nie postawiło się na niego symbolicznych 20 złotych. Starczyłoby na jakiś fajny samochodzik z lat 90-tych. Tymczasem... kto ma dorzucić na ZTM?
Marcin Kuźbicki