W skrócie K.R.S.K.O. I na tym można by zakończyć. Sobotnia runda była jedną z tych, o których za dwa miesiące wszyscy zapomną. W dodatku pod względem emocji została zniszczona, zmiażdżona i rozsmarowana po całej szerokości toru przez niedzielny mecz w Częstochowie. Pół żużlowej Polski żyje wspomnieniami tego półfinału, drugie pół – nadchodzącym finałem, a trzecie pół – buntem wśród prezesów Ekstraligi. No dobrze, czy po Grand Prix Słowenii zostało zatem cokolwiek godnego zapamiętania? Może to?
Sprawa priorytetowa, czyli walka o tytuł mistrzowski, zgodnie z oczekiwaniami została praktycznie rozstrzygnięta. Nieobecność Emila w Sztokholmie powoduje, że Woffinden najprawdopodobniej potwierdzi tytuł już w następnej rundzie. Mistrza świata zatem poznaliśmy i choć sposób jego wyłonienia był dla nas, kibiców, nie do końca satysfakcjonujący – pocieszająca pozostaje myśl, że nawet gdyby wszyscy najgroźniejsi konkurenci byli zdrowi, „Tajski” prawdopodobnie i tak zgarnąłby złoto. Od początku tego sezonu jeździ kosmicznie, nie zaliczył spadku formy, ba, nawet złamany obojczyk wbrew obawom niektórych nie podziałał na niego destrukcyjnie. Jak mawiają francuzi – chateaubriand! (Żart.)
Rzeczony Emil tymczasem musi się martwić, bowiem potwierdzona absencja w stolicy Szwecji prawdopodobnie pozbawi go szans na jakikolwiek medal. To dopiero byłoby nie fair. 3 wygrane rundy, pewne prowadzenie w cyklu i złoty medal zawieszany przez niektórych już w połowie sezonu… a tu klops. Niestety, klops coraz bardziej realny. 2 punkty przewagi nad Hampelem i 6 nad Pedersenem – nieobecność w Sztokholmie nie tylko tę stratę zniweluje, ale rozciągnie ją w drugą stronę, do nieodrabialnych rozmiarów. Trzymam kciuki za powrót. Emilowi należy się ten medal.
No dobrze, porozmawiajmy o tych jeżdżących i szczęśliwych. Póki co, najbardziej komfortową sytuację ma pewien sympatyczny czołgista z Polski, który w sobotę skompletował hat-tricka. W Krško Jarek Hampel z początku zjeżdżał po równi pochyłej, ale gdy od czwartej serii dograł się z przełożeniami na starcie, nie było na niego mocnych. Tor - o czym miałem wspomnieć za chwilę, ale przypomniało mi się teraz i znów zalała mnie zła krew – tor był w sobotę przygotowany DRAMATYCZNIE. Beznadziejnie, okropnie i do dupy. Mimo, że nie skrywał pułapek, kolein, wyrw ani skrajnych różnic w przyczepności, jego przygotowanie wołało o pomstę do nieba. Wyprzedzanie na nim było absolutnie niemożliwe, więc Jarkowi… pasowało. Gdy dodamy do tego sędziego przymykającego (jak wielu jego kolegów) oko na słynne czołganie się przed startem, otrzymamy receptę na idealne Grand Prix dla naszego nowego kapitana. Pytanie o pozostawiany niesmak i, że tak to ujmę, „moralne” walory jego występów, pozostawię wywiadowcom z NC+. Choć szczerze mówiąc dziwię się, że jak dotąd nikt nie odnalazł w sobie na tyle dużych jaj, by wprost poruszyć tę kwestię na antenie. „Jarek, dlaczego notorycznie czołgasz się do taśmy? Czy uważasz, że to w porządku wobec rywali i kibiców?”. Wystarczyłoby. Kiedyś ktoś coś próbował, ale sprowadzono to do liźnięcia tematu, utopionego w morzu śmichów-chichów i puszczanych oczek. Cytując znanego brytyjskiego prezentera telewizyjnego (o, ten na pewno nie powstrzymałby się od zadania takiego pytania) – „how hard can it be?”.
Ok, uniosłem się trochę, bo przypomniały mi się analogiczne sztuczki w wykonaniu chociażby Jasona Crumpa i wszelkie złe emocje, które wtedy mną targały. Tak czy inaczej, gratulacje dla Jarka, który tym zwycięstwem bardzo przybliżył się do medalu, pytanie tylko, jakiego kruszcu. Następny w kolejce Nicki Pedersen jechał w sobotę szatańsko szybko, dopóki w półfinale nie oszukało go pierwsze pole i nie pokonał Gollob. To znaczy Golloba "Dzik" mógłby znieść, gdyby do grona wojujących o miejsce w finale nie podłączył się inny Duńczyk, od którego sympatyczny Nicki powoli dostaje wysypki. Parę lat temu regularne bęcki sprawiał mu Hans Andersen, dziś pałeczkę przejął popularny PUK. Do 30-tki bez większych sukcesów, dwa nieudane sezony jako stały uczestnik GP, ale od zeszłego roku totalna miazga. W sobotę radosne brykanie uniemożliwił mu przeokropny (podkreślmy to raz jeszcze) tor, który odrzucił nawet prośbę o wyprzedzenie Aleksandra Čondy. Nie odmawiam Słoweńcowi ambicji ani umiejętności, ale to była lekka przesada. Wyobrażacie sobie asfalt, na którym Ferrari nie byłoby w stanie przegonić Poloneza? Ciężko. A w Krško można, a w Krško da się.
Żarty żartami, ale pomimo awansu do finału końcowa punktówka Iversena szału nie zrobiła. Do tego stopnia, że poważnie oddaliła jego szanse na medal, które po rundzie w Daugavpils były jeszcze całkiem spore. Obecnie PUK musi odjechać dwie doskonałe rundy i liczyć na niedyspozycję duetu Hampel/Pedersen. Oj, może być ciężko.
Jeszcze gorzej wyglądają perspektywy medalowe Grega Hancocka, ale tu powstaje pytanie, czy w jakimkolwiek momencie tego sezonu były one zasadne. Zwycięstwo na Łotwie nieco zaciemniło obraz tegorocznego Herbiego, który jeździ tak o, na przyzwoitym poziomie, akurat by utrzymać się w ósemce. To samo tyczy się zresztą Mateja Žagara, który co prawda przyprawił własnych kibiców o szybsze bicie serca, koncertowo zawalając początek zawodów, by potem heroicznie i rzutem na taśmę załapać się do półfinałów, ale całościowo jego występ należy ocenić jako przeciętny. Będzie ósemka, nic więcej.
No i wreszcie Tomasz Gollob. Pierwszy od Kopenhagi występ, który chce się opisywać, choć tak naprawdę wystarczyłyby dwa słowa: Auckland-bis. Dlaczego? Porównajmy:
- Tor nie do walki? Jest
- Korzystny numer startowy, mający tego dnia olbrzymie znaczenie? Jest
- Bardzo dobre wyjście spod taśmy? Jest
- Wygrany półfinał mimo teoretycznie nienajlepszego pola? Jest
- Pierwszeństwo wyboru przed finałem? Jest
- Mętlik w głowie? Jest
- Wybór pola B, choć teoretycznie A spisywało się lepiej? Jest
- Hampel po lewej ręce? Jest
- Porażka w finale? Jest
Deja-vu pełną gębą. Mimo wszystko dobrze było po raz kolejny zobaczyć Tomasza na podium, ponieważ są wśród nas tacy, którzy twierdzili, że nie będzie mu to dane. Jedyne, co uwiera, to ten jeden zwycięski turniej mniej od Crumpa w klasyfikacji wszech czasów. Ale spokojnie, jest jeszcze Toruń.
O pozostałych nie warto się rozpisywać, bo nawet szalejący zazwyczaj Darcy Ward pojechał tego dnia totalnie przeciętnie, wydatnie zmniejszając swoje szanse na przegonienie Golloba i załapanie się do TOP8. No, może na malutki plusik zasłużył Krzysiek Kasprzak, który radził sobie zaskakująco nieźle, a miejsca w półfinale pozbawiła go… przyjaźń między Hancockiem a Woffindenem. Aż strach pomyśleć, co duet amerykańsko-brytyjski zaprezentuje za dwa tygodnie na Friends Arenie…
Właśnie, Friends Arena. Chociaż tytuł mistrzowski i walka o ósemkę są już praktycznie rozstrzygnięte, przed nami jedyna prawdziwa premiera w tegorocznym cyklu. I to jaka! Kto jeszcze nie widział zdjęć stadionu w Sztokholmie, niech czym prędzej nadrobi. Kto widział – wie, że wreszcie mamy prawo oczekiwać przyzwoitej reklamy speedwaya. W przeciwieństwie do tej słoweńskiej kompromitacji.
Serio, pomyślcie o ile lepszy byłby odbiór tegorocznego cyklu, gdyby nie turnieje w Pradze, Terenzano i Krško. Wszystkie trzy nadają się do natychmiastowego usunięcia z kalendarza. Na zmniejszenie liczby rund niestety się nie zanosi, pozostaje zatem wiara w moc nowych lokalizacji.
Zatem do boju, Sztokholmie. Zaskocz nas.
Marcin Kuźbicki
P.S. Świetna galeria Pawła Mruka (sportowefotki.pl) z GP w Krško