Niech ten sezon już się skończy. Rozstrzygnijmy SEC, odjedźmy GP w Toruniu, rozegrajmy IMP, dokończmy Elite League i zapomnijmy. Dosyć mam tego sportu co najmniej do kwietnia. Kilka miesięcy temu, w tekście „Kryzys kibica chorej dyscypliny”, pisałem o maksymalnym zniechęceniu, które dopada mnie w trakcie sezonu. W tym roku uderzyło ze zdwojoną siłą – najpierw na początku czerwca, teraz poprawiło na koniec. Jako kibic czuję się znokautowany. Całe szczęście, że oprócz żużla i piłki interesują mnie też skoki narciarskie, bo gdybym poprzestał na dwóch pierwszych, pozostałoby albo palnąć sobie w łeb, albo spojrzeć cieplejszym okiem w kierunku szydełkowania. A jeszcze w piątek nic na to nie wskazywało!
W piątek wyczekiwałem rundy w Sztokholmie, która miała wpuścić odrobinę świeżego powietrza w zatęchły szwedzki żużel i przy okazji uraczyć kibiców nową, piękną areną zmagań. No to raczyła. Przez cały jeden wyścig.
Po pierwszym okrążeniu drugiego wyścigu oglądanie tych zawodów dla większości polskich kibiców straciło sens. Upadek Golloba, zawiniony, choć oczywiście nie celowo, przez tegorocznego mistrza świata, wyglądał koszmarnie. Nasz zawodnik może i wybitnie panuje nad motocyklem, ale spadanie na cztery łapy wychodzi mu cokolwiek słabo. To już czwarta w przeciągu dwóch sezonów i druga w przeciągu dwóch tygodni (!) kraksa, w której z całej siły wyrżnął głową w tor, płacąc za to wstrząsem mózgu. Tutaj dodatkowo doszło oberwanie motocyklem. Nogi i ręce nienaruszone, a to, co najważniejsze – obite jak nieszczęście. Ostatecznie skończyło się znacznie lepiej niż mogło, ale automatycznie nasuwa się pytanie: ile jeszcze takich wypadków zniesie Gollob, zanim definitywnie powie: pas? Tu i ówdzie pojawiają się głosy, że los właśnie teraz podsunął mu moment na zakończenie kariery. Oczywiście sam najlepiej będzie wiedział co zrobić, ale ja, jako kibic, życzyłbym sobie zdecydowanie innych okoliczności. Nie w ten sposób.
Drugi uczestnik całej zabawy miał za to więcej szczęścia niż rozumu (którego wszakże mu nie odmawiam). Jakimś cudem udało się wywinąć od kolejnego złamania obojczyka i kolejnej operacji, która być może pozbawiłaby go pewnego złotego medalu. Kość Tajskiego jedynie trochę się wygięła i sympatyczny australobrytyjczyk stawi się w przyszłą sobotę na MotoArenie, by przyklepać tytuł. Szczęście w nieszczęściu, bo gips naprawdę wisiał w powietrzu. A wszystkim lamentującym, że co to za mistrz świata, który pod presją powoduje tak niebezpieczne wypadki, przypomnę pewną sytuację sprzed trzech lat. Grand Prix w Malilli, w roli głównej – notabene – Tomasz Gollob, zmierzający po tytuł mistrzowski i przy okazji mający na głowie oczerniające go publikacje prasowe. Tak nagrzanego widuje się go wyjątkowo rzadko, o czym boleśnie przekonał się powracający po kontuzji Emil Sajfutdinow, wysłany w płot przez Golloba po szaleńczym ataku. Puenta: zdarza się najlepszym.
Oczywiście, skoro już zająłem się sobotnim Grand Prix, warto odnotować, że gdyby nie ten pieprzony wypadek, odbiór turnieju byłby całkowicie inny. Zawody w dalszej części były naprawdę niezłe i wiele wyścigów mogło się podobać. W porównaniu do wcześniejszej rundy w Krško – absolutna przepaść. Tyle że tam nikt się nie połamał ani nie obił sobie głowy, a tutaj do duetu Gollob-Woffinden dołączył jeszcze Vaculík. Kolejny z mózgiem wstrząśniętym jak drink pewnego brytyjskiego agenta.
A co z tymi, którzy opuszczali stolicę Szwecji w jednym kawałku? Najbardziej szczęśliwy Iversen odjeżdżał w glorii całkowicie zasłużenie, poza inauguracyjną taśmą notując komplet punktów. Najbardziej niepocieszony mógł być Darcy Ward, który po fenomenalnej rundzie zasadniczej pozbawił się awansu do finału absurdalnym wyborem pola startowego. Fajnie, że Darky wzoruje się w tym aspekcie na Polakach, niemniej sugeruję podpatrywanie innych elementów (może oprócz upadania na głowę i czołgania się do taśmy). Najbardziej zaskoczony był duet rezerwowych Engman-Berntzon, bo żaden z nich w najśmielszych snach nie mógł przypuszczać, że będzie mu dane odjechać pełnoprawne pięć wyścigów. A reszta? Reszta była i czasem nawet walczyła, ale w zasadzie co z tego, skoro w ostatecznej klasyfikacji ważniejsza będzie nie skuteczna jazda, a przejechanie sezonu bez kontuzji…
Takimi oto czarnymi myślami żegnałem sobotę, nastawiając się na prawdopodobnie jednostronny, ale wciąż finałowy mecz w Zielonej Górze. Gdybym wiedział, że niedziela przyniesie ze sobą syf przebijający wszystko to, co dotąd powodowało upokarzanie mojej ulubionej (?!) dyscypliny, prawdopodobnie zostałbym w łóżku.
Dziurawienie tłumików, podgrzewanie opon, lotne starty, buractwo na trybunach, zmieniający się co roku regulamin, bankrutujące kluby, afera po śmierci Richardsona, odwołanie meczu po spóźnieniu Hancocka, foch Marty Półtorak w Lesznie – te i wszystkie inne przykłady, nawet złożone do kupy, to pikuś przy tym, co zgotowano nam w niedzielę na W69. O samej sprawie napisano już wszystko, więc nie będę powtarzał po innych. Od siebie dodam tylko, że naprawdę nie sądziłem, iż polski sport żużlowy jest w stanie upaść jeszcze niżej. Śledząc doniesienia w mediach na temat wydarzeń z Zielonej Góry specjalnie koncentrowałem się na tych portalach, które z czarnym sportem zazwyczaj mają niewiele wspólnego. Nikomu z opisujących to wydarzenie nie mieści się w głowie, że w zawodowym sporcie taka sytuacja może mieć miejsce. I oczywiście mają rację. Nie ma żadnych szans, by taka afera miała miejsce w piłce nożnej, koszykówce, siatkówce lub czymkolwiek innym. Uczestnicy takiej grandy zostaliby opluci, wyśmiani i zrównani z ziemią. Żaden zawodnik ani działacz dezerterującej drużyny prawdopodobnie nigdy więcej nie uprawiałby sportu na tym poziomie. Mimo linczu na Unibaksie w mediach żużlowych i tak mam wrażenie, że przez pryzmat poprzednich afer w żużlu zostali oni potraktowani w miarę łagodnie. A prawda jest taka, że dopuszczono się największego skandalu w historii tej dyscypliny. Sportowego odpowiednika zbrodni wojennych. Czegoś, przy czym blednie korupcja w futbolu i doping w lekkiej atletyce. Nie wierzę, po prostu cały czas się wierzę, że na tym poziomie rozgrywek, na tym etapie sezonu, przy ogólnokrajowej telewizji i pełnych trybunach, wydarzyło się coś takiego. Nie chce mi się nawet wnikać w przyczyny, chociaż z pierwszych doniesień wynika, że całe to zajście było pochodną prywatnych przepychanek między senatorem a multimilionerem. Nic, tylko siąść, płakać, a na koniec obficie zwymiotować.
I gdy wydawało się, że wszystko co złe już za nami, gdy na malutkie otarcie łez poniedziałek zaserwował nam emocjonujące półfinały Elite League, na sam koniec roztrzaskał się Iversen, uderzając głową o tor na Monmore Green jeszcze mocniej, niż dwa dni wcześniej Gollob. Niby do GP w Toruniu ma wyzdrowieć. Niby. W przeciwnym wypadku medal IMŚ może jeszcze powędrować na szyję Hancocka albo Žagara (!), a w stawce – wzorem 2003 roku – możemy ujrzeć żużlowców wziętych z łapanki. Chyba, że ich także zabraknie. Może wówczas zaproszenie otrzyma któryś z was? Albo ja? Chociaż z tego wszystkiego od dwóch dni boli mnie głowa i nie wiem, czy czasem nie wystawiłbym L4. Albo po prostu przed zawodami zapakował się do busa i odjechał. To przecież ostatnio takie modne.
Marcin Kuźbicki