Tegoroczne zmagania o tytuł Indywidualnego Mistrza W Pozostawaniu Relatywnie Zdrowym Do Końca Sezonu dobiegają końca. Zostały 3 rundy, 69 (bez skojarzeń) wyścigów i 207 punktów do zdobycia. Emocje sięgają zenitu. Czy palec Hancocka wytrzyma trudy zmagań w Danii, Szwecji i Polsce? Czy kość łódeczkowata Woffindena nie powie "pas”? Czy bark Pedersena nie zapłacze żałośnie i nie odmówi współpracy? Czy więzadła w kolanie Kasprzaka nie dadzą znać o ich braku? Czy nadgarstek Holdera nie wykorzysta kolejnej okazji do pęknięcia? ...Zaraz, zaraz, czy w całym tym cyrku tak naprawdę o to chodziło?
Jakkolwiek ironicznie nie brzmi powyższy wstęp, jest on niestety brutalnie prawdziwy. Już drugi raz z rzędu o tytule najlepszego żużlowca globu nie decydują w głównej mierze umiejętności, a to, czy dany zawodnik będzie w stanie odjechać wszystkie rundy w jednym kawałku. W zeszłym roku spośród czołówki światowej tylko Hampel i Žagar uchowali się bez poważnych upadków (Jarek za to stracił połowę sezonu 2012). W tym roku uchował się już tylko… sam Žagar. Zastanówmy się chwilę nad tajemnicą sukcesu słoweńskiego dziecka szczęścia, który nie słynie wszak z zachowawczej jazdy, więc w grę wchodzić muszą jakieś nieznane nam siły wyższe. Albo nieprawdopodobne szczęście. Tak czy siak, jedyny nieposzkodowany na placu boju wciąż ma realną szansę nawet na srebrny medal, co samo w sobie brzmi już tak absurdalnie, że nie wymaga dalszego tłumaczenia. Skupmy się na pozostałych. A raczej na nasuwającym się od razu pytaniu "dlaczego"? Dlaczego znowu złośliwy los postanowił obarczyć każdego ze światowej czołówki poważną kontuzją? Przypadek? Nie sądzę. Przyczyna…?
Większość czytających chórem odpowie: "tłumiki!". Jeszcze kilkanaście miesięcy temu, słysząc podobną argumentację, popukałbym się w głowę z politowaniem. Nie ma opcji, powtarzałem sobie, by (w miarę) rozsądni ludzie pozwalali sobie podczepiać do motocykli coś, co jeszcze bardziej potęguje ryzyko w tym niesamowicie niebezpiecznym sporcie. Oprócz tego, zauważmy - pierwszy rok wprowadzenia tego ustrojstwa wcale nie obfitował w kontuzje. Drugi już owszem, ale można było traktować to w kategoriach przypadku. Zdarzały się już takie sezony. W 2003 roku roztrzaskało się tylu zawodników z GP, że w pewnym momencie zabrakło rezerwowych. Pewność moich kontrargumentów zmalała, gdy w 2013 sytuacja się powtórzyła. W tym sezonie owa pewność zniknęła zupełnie. To nie może, po prostu NIE MOŻE być przypadek, że od 3 sezonów wskaźnik złamań, skręceń i zwichnięć na sezon wzrósł do tak niebotycznego stopnia.
Marcel Kajzer, pamiętający jeszcze stare tłumiki, w długiej rozmowie, jaką miałem przyjemność z nim przeprowadzić, rzucił nieco światła na mroczną tajemnicę "nowych" wydechów. Problem podstawowy - motocykl przyspiesza przy zamykaniu gazu. Wytłumaczenie: spaliny przy przepustnicy rozkręconej na maksa nie mają szansy skutecznie ujść przez kilkumilimetrowe dziurki, więc kotłują się w środku. Przy zamknięciu gazu ciśnienie znika, spaliny przestają się kisić w sosie własnym i wylatują na zewnątrz, a silnik nareszcie "oddycha" i dostaje dodatkowego kopa. Brzmi patologicznie? Bardzo. Ale czy zmiana jest aż tak zero-jedynkowa?
Raczej nie. Opisany proces dotyczy minimalnej różnicy w zachowaniu motocykla. Nie oznacza, że z gazem odkręconym na full motocykl jedzie 80 km/h, a po przymknięciu przyspiesza do 120. W grę wchodzą kosmetyczne różnice, dlatego podczas meczów nie widzimy zawodników, których po przekroczeniu linii mety i przymknięciu manetki motocykl pakuje prosto w bandę. Nie o to chodzi.
Zatem - moglibyście spytać - w czym leży problem? Ano, właśnie w tych drobnostkach. W tym kilometrze na godzinę szybciej, w tej o ćwierć sekundy spowolnionej reakcji motocykla na ruch kierowcy. Zastanówcie się przez chwilę, jak wiele podczas wyścigu żużlowego znaczy słowo DETAL. Jak często zawodnicy mijają się o milimetry, ocierają hakiem o bandę, muskają przednim kołem deflektor rywala? W przeliczeniu na matematykę, mówimy o naprawdę minimalnych liczbach. Ułamkach i pierwiastkach. Odległościach i różnicach, które wytrenowany w zapieprzaniu 100 km/h zawodnik musi wyczuwać instynktownie. Żeby jednak operacja przejścia za tylne koło rywala lub wciśnięcia się między konkurenta a bandę zakończyła się sukcesem, potrzebuje pełnej współpracy ze strony motocykla. Wymaga od tych kilkudziesięciu koni mechanicznych zachowania w sposób przewidywalny. I tu leży pies pogrzebany - nawet jeśli obecne tłumiki gwarantują taką współpracę w 99 przypadkach na 100, w pewnym momencie po prostu zawodzą.
W każdym meczu zdarzają się sytuacje, w których różnica kilometra na godzinę lub kilkunastu centymetrów w jedną lub drugą stronę mogłaby spowodować (lub zażegnać) poważny karambol. Powiedzenie "jazda na żyletki” nie wzięło się znikąd. Zobaczcie, w jak wąskie szczeliny wjeżdża (gdy akurat jest trzeźwy) Darcy Ward. Jak niewiele dzieli Griszę Łagutę od zahaczenia hakiem o dmuchaną bandę. Zbyt wirtuozerskie przykłady? W porządku. Odpalcie bieg 12 meczu Włókniarz - Unia z ostatniej kolejki rundy zasadniczej. Ile dzieliło Bartka Smektałę po ataku na Oskara Polisa od zapoznania się z nawierzchnią? Jeden zły ruch kierownicą? Jedna chwila zawahania? A może jedno, prawie niezauważalne spowolnienie pracy silnika? Jemu akurat się udało. Ale zabrakło naprawdę niewiele, byśmy zamiast o brawurowym ataku utalentowanego 16-latka, mówili o jego nieodpowiedzialnej jeździe, która miała swój finisz w szpitalu. A prawda jest taka, że w przy obecnym sprzęcie ta kwestia wcale nie musiała być zależna od niego.
Być może Iversen opanowałby motocykl na starym tłumiku, czym uchroniłby od kontuzji siebie i Hancocka. Być może Woffinden nie pojechałby prosto w płot na Monmore Green, gdyby miał pod sobą stary wydech. Być może Kasprzak prześlizgnąłby się po bandzie w Landshut, gdyby zawody odbywały się w 2010 roku. Wszystkie te sytuacje są obarczone wielkim "być może”. Ale niech ktoś wystąpi z tłumu i da mi gwarancję, że przy starych tłumikach byłoby tak samo. Może tak, może nie. Ale prawdopodobieństwo opanowania motocykla przez tych zawodników byłoby nieporównywalnie większe. A o to w tym wszystkim chodzi.
Dlatego, choć wstrzymywałem się z jednoznaczną opinią przez trzy długie lata, obecnym tłumikom, niczym parówkowym skrytożercom, mówię stanowcze NIE. Owszem, zmniejszają one hałas. Owszem, wcale nie przyczyniają się do zmniejszenia atrakcyjności zawodów (to wciąż w głównej mierze kwestia przygotowania toru). Owszem, może zawodnicy przyzwyczaili się już do nich i jakoś sobie radzą. No właśnie: jakoś. Ostatnio zaczęły dochodzić do nas informacje o nieregulaminowych modyfikacjach, rozszczelnianiu i rozwiercaniu tłumików w środku, byleby zapewnić im większą przepustowość. Szczerze? Nie rusza mnie to. Gdyby winowajców złapano za rękę i wystawiono na widok publiczny, byłbym ostatnim, który rzuciłby kamieniem. Jeżeli złamanie regulaminu przez powiększenie otworów służy polepszeniu osiągów - to niedobrze. Ale jeżeli poprzez takie praktyki udało się uniknąć chociaż jednego karambolu, jednej sytuacji narażenia życia jednego lub więcej żużlowców - jestem za. Niech rozwiercają. Do momentu, aż FIM nie zorientuje się, jak patologiczna jest obecna sytuacja. Czasem, by wywołać reakcję, trzeba postąpić radykalnie. Niech decydenci wiedzą, w jakie gówno wpakowali żużlowców, zasłaniając się fikcyjnymi regulacjami unijnymi, które nie mają żadnego zastosowania do sportów motorowych. Niech wiedzą, że pochopne podpisanie umowy na użytkowanie wyprodukowanego w masowych ilościach przez cztery firmy szmelcu nie pozostanie niezauważone. I niech wreszcie pójdą wszystkim na rękę i dopuszczą do użytku przelotową alternatywę dla tych pierdolonych zatkanych tłumików. Kto będzie nadal chciał się męczyć - droga wolna, niech męczy się dalej.
Ale dlaczego w ogóle staję w obronie żużlowców, skoro tak naprawdę to oni w głównej mierze powinni być zainteresowani własnym bezpieczeństwem? Kibice słusznie mają prawo wytknąć, że przecież żużlowcy od początku wskazywali palcem niebezpieczeństwo nowych konstrukcji, a mimo wszystko zdecydowali się na nie wsiąść. Cóż, z perspektywy czasu widzę to wszystko nieco inaczej.
Postawmy się w roli zawodnika. Jeździ sobie od kilku(nastu) lat na sprzęcie o podobnej specyfikacji, ogarnął sobie odpowiadające mu ustawienia, ma swoje lepsze i gorsze tory, ale generalnie w jego sprzętowej aktywności panuje pewien constans. Nagle dostaje do ręki produkt, z użyciem którego jeździ mu się nieco (nie jakoś dramatycznie, ale jednak nieco) gorzej. Co dany delikwent, zapytany o opinię, ma przekazać czytelnikom? "Drodzy kibice, ja wiem, że Unia Europejska, wiem, że w Szwecji zamykają stadiony, bo kilku krowom na okolicznych pastwiskach pękły bębenki, wiem, że to i siamto, ale jednak czuję, że na tym tłumiku mogę być nieco gorszy niż na poprzednim. Wesprzecie mnie?”
Nawet student prawa Zaocznej Szkoły Policealnej w Piździszewie Dolnym przyzna, że to wyjątkowo nędzna argumentacja. Kto normalny przejąłby się czymś takim? Rzesze fanów i sponsorów mogłyby bez wyrzutów sumienia powiedzieć delikwentowi, że takiego typu obawy mają głęboko w dupie. Co innego, gdy zaczynają pojawiać się argumenty o zagrożeniu życia. Rozmowa od razu robi się inna. Kibice zaczynają stać murem za biednymi zawodnikami, pokrzywdzonymi przez niedobry system. A że ostatecznie nie wyszło i nowy produkt i tak wprowadzono do użytku? Trudno, jakoś damy radę. W końcu podczas artykułowania naszych obaw nieco przesadzaliśmy.
Tak, wyobrażam sobie, wyglądał tok myślenia większości zawodników.
I miał prawo taki być. W nawiązaniu do tego co napisałem powyżej - kilkadziesiąt, kilkaset, nawet kilka tysięcy okrążeń mogło nie powodować w zachowaniu motocykla niczego, co skłoniłoby żużlowców do głębszej refleksji. Ale w końcu przyszedł taki moment, gdy spaliny po jednym ujęciu gazu wydostały się z silnika ciut za późno. I zamiast otrzymać rachunek za punktówkę, trzeba było samemu wystawić inny - za usługi szpitala.
Ale wtedy było już za późno. Wtedy my, odbiorcy, przestaliśmy brać na poważnie argumenty o zagrożonym zdrowiu. Wtedy, rok czy półtora po rozpoczęciu całej afery, zaczęliśmy traktować sytuację z minimalnym przymrużeniem oka. Cóż zatem owalni gladiatorzy mogli zrobić? Zagryźć zęby i liczyć na szczęście, nieśmiało przebąkując w wywiadach, że jednak powrót do czegoś bardziej bezpiecznego byłby miły.
No i być może będzie. Ale o tym dowiemy się najwcześniej w 2015.
Póki co mamy przed sobą do wywalczenia Puchar Kuternogi. Przystanek pierwszy - Vojens. Tor w duńskiej mieścinie zasłużenie gości najlepszych najzdrowszych żużlowców świata już po raz trzynasty. Choć nie urzeka infrastrukturą ani położeniem, zazwyczaj gwarantuje emocje z najwyższej dostępnej półki. Kim zatem będziemy się emocjonować? Polscy kibice wspierać będą głównie Krzysztofa Kasprzaka, który ma duże szanse na wywalczenie medalu po zdecydowanie najlepszym (acz storpedowanym przez jeden nieszczęśliwy upadek) sezonie w karierze. Kibice żużla jako takiego trzymać będą kciuki za Grega Hancocka, by kontynuował marsz po mistrzostwo świata w wieku 44 lat, a przede wszystkim, by w ogóle pojawił się na torze i nie przerwał przepięknej, trwającej od początku istnienia cyklu serii (zresztą, tak serio – czy jest ktoś, kto nie życzy przesympatycznemu Jankesowi złota?). Dla jeszcze innych priorytetem będzie brak kontuzji i wiara, że ta przerzedzona stawka dojedzie sezon do końca, przynajmniej w takim składzie jak teraz. Podpisując się pod wszystkim powyższym, dorzucam też swoje osobiste wsparcie dla… Michaela Jepsena Jensena. Czemu akurat dla niego? Dwa lata temu, na dokładnie tym torze, Duńczyk zaimponował mi jak mało kto. Jadąc z "dziką kartą" wyprzedził na ostatnim okrążeniu biegu finałowego swojego rodaka, który walczył wówczas o tytuł mistrzowski. Abstrahując od moralnego aspektu takiej decyzji, MJJ odcisnął się wówczas na obliczu światowego żużla jajami z tytanu. Nie muszę chyba opisywać, jakie oburzenie wśród kibicowskiej większości wzbudziłaby analogiczna sytuacja z udziałem polskich zawodników na polskiej ziemi. To był przykład absolutnie czystego, nieskalanego niczym sportu. Zero kunktatorstwa, krajowe sympatie odsunięte na bok, a oczekiwania gawiedzi wyrzucone do śmieci. Dla takich momentów kocham żużel. Mój szacunek do MJJ-a wzrósł wówczas do takich rozmiarów, że musiałem otworzyć drzwi balkonowe, bo przestał mieścić się w pokoju. Niech ktoś w sobotę zapewni mi podobne emocje.
I oby kawalkada GM-ów działała zgodnie z oczekiwaniami właścicieli.
Marcin Kuźbicki
(Twitter)