W tym roku pomysł z prawie wolnym lipcem w ekstralidze sprawdził się w stu procentach, bo przerwa została wykorzystana na nadrobienie wszystkich zaległości. Niestety, choć pozornie wszystko jest na bieżąco, to na trzy kolejki przed końcem rundy zasadniczej wciąż nie wiemy, ile punktów tak naprawdę mają poszczególne drużyny. A żeby było ciekawiej, aktualnie kwestia Grigorija Łaguty jest poza Ekstraligą Żużlową, bo działacze nie przewidzieli takiej ewentualności. Ta nasza najlepsza, najszybsza i najbogatsza żużlowa liga świata po raz kolejny okazuje się zwykłą prowizorką.
Tak na dobrą sprawę, to kwestia Grigorija Łaguty trochę rozruszała naszą ekstraligową rzeczywistość, która zrobiła się do bólu przewidywalna. Układ obu czwórek był znany już kilka kolejek temu, więc możemy powiedzieć, że wreszcie czegoś nie wiadomo. Ile punktów tak naprawdę ma Włókniarz? 9 czy może 12? A ile punktów ma ROW? 9 czy 4? Nie można powiedzieć, że działacze centrali zostali zaskoczeni takim obrotem sprawy, bo przecież trzy lata temu podobna historia miała miejsce w przypadku Patryka Dudka. Jak widać centrala nie wyciągnęła żadnych wniosków. Zresztą działaczom niektórych klubów też pewnie nie chciało się zadbać o coś co kosztuje, niezależnie od prawdziwych kosztów, które to „niedopatrzenie” może za sobą pociągnąć.
Swego rodzaju letni zastój w ekstralidze jest widoczny. Drużyny punktujące regularnie teraz mogą pozwolić sobie na przegranie kilku spotkań z rzędu, a i tak ich miejsce w play-offach nie jest zagrożone. Dzięki temu dają też różnej maści redaktorom temat do rozważania „czy to tylko zadyszka, czy już kryzys?”. System play-off mamy w rozgrywkach żużlowych od 2005 roku. I co roku powtarza się ten sam scenariusz: każdy mecz, niezależnie od miejsca w tabeli jest najważniejszy. Zawodnicy nie mogą pozwolić sobie na słabszy dzień, bo od razu spotyka się to z niezadowoleniem kibiców. A jeśli jeszcze żużlowcowi, nie daj Boże, dobrze idzie w cyklu SGP lub w innych ligach, to konflikt jest gotowy. W sytuacji jaką mamy obecnie, gdy drużyny już w czerwcu wiedziały, że pojadą w play-offach, wymaganie od zawodników wygrywania meczów, których wygrywać nie muszą, oznacza tylko psucie atmosfery. Przecież ostatecznie słabszy występ oznacza dla nich mniejszy zarobek. Co to za różnica, czy będzie miejsce pierwsze czy czwarte? Tak naprawdę żadna. Jeśli ktoś chce być mistrzem i tak musi w dwumeczach pokonać tych samych rywali. I aż dziw bierze, że od 12 lat nic w tym temacie się nie zmieniło. Skoro taki typ rozgrywek został przyjęty (runda zasadnicza, a następnie faza play-off), to pierwszych 5 miesięcy sezonu służy tylko i wyłącznie do ustalenia kolejności, a prawdziwe emocje zaczynają się w pod koniec sierpnia. Jeśli kibice chcą, żeby każdy mecz się liczył, to trzeba zrezygnować z play-offów i przejść po rundzie zasadniczej na system „każdy z każdym mecz i rewanż” w ramach czwórek z zachowaniem punktów z rundy zasadniczej, co zresztą dałoby 20 kolejek zamiast 18, a dodatkowo żadna z drużyn nie kończyłaby sezonu w sierpniu. Pojawiłby się jednak problem, bo najwyraźniej część klubów chce się utrzymać w ekstralidze, ale nie zakłada walki o medale, bo to jest zdecydowanie tańsze rozwiązanie, a miasto więcej pieniędzy nie da. Ot, taka nasza lokalna oszczędność.
1 sierpnia odwiedziłem zielonogórski stadion, żeby pooglądać zmagania juniorów w ramach półfinałów Drużynowych Mistrzostw Polski Juniorów. Cóż można napisać o tym turnieju? Chyba tylko tyle, że się odbył, bo z toru wiało przeraźliwą nudą. Celem imprez młodzieżowych nie jest tworzenie widowiska, ale mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu takie zawody były ciekawsze. Problem polega m.in. na tym, że obecnie mało któremu klubowi opłaca się organizować turnieje juniorskie, więc centrala została niejako zmuszona do przejęcia inicjatywy i wymyślenia takiego cyklu, który zapewni dużą liczbę startów najmłodszym żużlowcom. Tegoroczna formuła jest swego rodzaju testem i ciekaw jestem, czy będzie kontynuowana w kolejnym sezonie. W Zielonej Górze mieliśmy przypadki Patryka Wojdyły, który był w składzie, ale przedstawił 9-dniowe zwolnienie lekarskie (upadek w meczu ligowym), oraz Damiana Stalkowskiego, który żadnego zwolnienia nie przedstawił, ale też nie wyjechał do żadnego ze swoich biegów. Za każdym razem więc brama parkingu musiała być otwarta aż do upłynięcia czasu dwóch minut, po czym sędzia ogłaszał, że zawodnik jest wykluczony z biegu. Niezależnie od powodu jest to kpina z regulaminu zawodów rangi krajowej. Wygląda to trochę tak, jakby klub z Gniezna był za mało sprytny, żeby odpaść w eliminacjach i teraz kombinuje jak może.
Jeśli chodzi o juniorów, to przejrzałem sobie statystyki i posumowałem punkty oraz wyścigi wszystkich polskich ekstraligowych młodzieżowców. Otóż suma punktów i suma wyścigów są sobie równe, co oznacza, że każdy z juniorów przywozi średnio jeden punkt w każdym biegu. Brzmi nieźle, przecież statystyka nie kłamie. Ale prawdy niestety też nie mówi. Okazało się, że najlepsza para (Kacper Woryna i Maksym Drabik) zdobyła aż 45% punktów, startując w 25% wyścigów wszystkich ekstraligowych młodzieżowców. Pamiętać też należy, że w każdym meczu młodzieżowcy zdobywają osiem punktów na sobie nawzajem (sześć punktów w biegu II oraz po jednym punkcie w biegach IV i XII). W 44% biegów przyjeżdżają do mety bez punktów. Teoretycznie całkiem nieźle. W praktyce wystarczy uwzględnić wspomniane biegi II, IV oraz XII (skoro jadą przeciwko sobie, to tylko jeden ma „szansę” na zero) i okaże się, że tak naprawdę grubo ponad 70% biegów juniorzy kończą na pokonując żadnego seniora. Gdyby dodatkowo pominąć w tych statystykach starty wspomnianej trójki finalistów IMŚJ, to okaże się, że przeciętny młodzieżowiec właściwie nic nie wnosi do drużyny. Smutne, ale niestety prawdziwe.
Przed sezonem miałem nadzieję, że dziura po pokoleniu zawodników, którzy zakończyli wiek juniora da szansę wypłynięcia na szerokie wody i jazdy nowym chłopakom. Tak się niestety na razie nie dzieje. Kluby ewidentnie wolą zatrudnić choćby średniej klasy doświadczonego seniora niż dać szansę juniorowi. Nie ma powtórki sprzed sześciu lat, gdy w regulaminie pojawił się zakaz startu zawodników zagranicznych na pozycjach juniorskich. To właśnie z tego pokolenia mamy Patryka Dudka, Bartosza Zmarzlika, Piotra Pawlickiego, Pawła Przedpełskiego, Kacpra Gomólskiego, Krystiana Pieszczka, Szymona Woźniaka, Tobiasza Musielaka, Artura Czaję i jeszcze kilku zawodników śmiało poczynających sobie dziś na I-ligowym froncie. Oni wówczas dostali realną szansę na jazdę w lidze i zawodach młodzieżowych, których (szczególnie w latach 2011-2012) było całkiem sporo. Niestety, ten wysyp spowodował, że kluby zadowoliły się krótkookresowymi rezultatami swojej pracy i przestały szkolić, w wyniku czego powstała dziura, z którą mamy obecnie problem.
Zawodnicy kończąc wiek juniora często przestają być potrzebni swojemu pracodawcy i muszą szukać nowego klubu. Chociaż regulamin chroni w jakiś sposób polskich żużlowców, zapewniając im w składzie meczowym każdej drużyny dwa miejsca. Pół biedy, jeśli zawodnik ma w miarę spokojne miejsce w drużynie, choć te kilkanaście startów w sezonie jest tak naprawdę kroplą w morzu potrzeb. Co jednak jeśli w drużynie są lepsi, a żużlowiec nie ma możliwości pójścia na wypożyczenie? Wówczas ratunkiem pozostają ligi zagraniczne oraz towarzyskie zawody indywidualne. Z tym, że zawodów indywidualnych również trzeba szukać poza naszymi granicami, bo w Polsce w trakcie sezonu praktycznie ich nie ma. Tak ostatnio zrobili Paweł Przedpełski (Leicester Lions), Krzysztof Buczkowski (Piraterna Motala), Tobiasz Musielak (Swindon Robins), Tomasz Jędrzejak (Rospiggarna Hallstavik). Kilku innych szukało możliwości startu na Wyspach, ale okazało się, że wcale nie jest to takie proste. Okienko transferowe w Premier League kilka dni temu zostało zamknięte więc o startach w Anglii można już zapomnieć. Dla torunianina debiut w barwach Lwów okazał się pechowy, ale Musielak i Buczkowski wyraźnie poprawili swoją formę.
Powstaje pytanie: jak inne kraje radzą sobie z zapewnieniem startów krajowym zawodnikom? Rozwiązanie jest całkiem proste. Żużlowcy zarówno w Szwecji, jak i w Anglii mają możliwość jazdy w kilku klasach rozgrywkowych (najczęściej w dwóch), co w przypadku Brytyjczyków oznacza tak naprawdę trzy lub cztery starty w tygodniu. Nie przekłada się to co prawda na wyniki reprezentacji (powodów jest wiele), ale daje możliwość bardzo częstego kontaktu z motocyklem i z rywalami. W polskich realiach, gdyby chcieć wprowadzić podobne rozwiązanie, to po pierwsze niższe ligi musiałyby rywalizować w środku tygodnia, a po drugie oznaczałoby to konieczność ograniczenia tam jazdy zawodników zagranicznych do jednego lub maksymalnie dwóch. Tylko czy działacze tych klubów chcieliby tak naprawdę takie rozwiązanie wprowadzać w życie? Mam spore wątpliwości.
Na koniec trochę inne sprawy. Oglądałem w telewizji poznański finał IMŚJ. Głupio tak pisać, ale cieszę się, że tam nie pojechałem, choć do Poznania mam niedaleko. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać, gdy podczas przerw tor był równany przez jeden traktor i ubijany przez... wóz straży pożarnej. Nie rozumiem, jak można powierzyć organizację takiej imprezy klubowi dysponującemu tak potężnym "arsenałem" sprzętu. W ubiegłym roku odwołano żużlową Ligę Mistrzów, bo ktoś dopatrzył się, że w Wolfslake nie ma odpowiedniej infrastruktury. Tam właściwie nic nie ma, ale dysponują większą liczbą pojazdów, choć bardzo wiekowych. W połowie lipca byłem w Ludwigslust na finale IM Niemiec Juniorów. Obiekt położony jest w polu. Ostatni kilometr to szutrowa droga. Nie ma tam żadnych ławek, ani jakiegokolwiek zaplecza sanitarnego. Zamiast dmuchanych band są połączone materace, dopompowywane co cztery biegi przenośnym kompresorem. Ale tor równa sześć (!!!) pojazdów, w tym dwa traktory i walec ogumiony.
Jeśli chodzi o ekstraligę, to mamy przed sobą trzy tygodnie oczekiwania na play-offy. Kluby z górnej czwórki nie muszą teraz właściwie nic robić, zakładając oczywiście, że nie będzie już żadnych wydarzeń pozasportowych. Za to w dolnej części będzie się działo! Get Well ma nóż na gardle i wydaje się, że torunianie chyba tylko siłą woli będą mogli się utrzymać, ale szanse wciąż mają. Myślę, że takie sytuacje pokażą rzeczywistą wartość drużyny, jako grupy ludzi mających ten sam cel. Torunianie nie mogą powiedzieć, że są jakimiś superpechowcami, bo przecież ich najbliżsi rywale zmagają się z chyba jeszcze większymi problemami. Z drugiej strony po raz kolejny szansę na wygranie I ligi mają Łotysze, ale dopóki główni sponsorzy ekstraligi nie będą mieli interesu w ich występach na tym szczeblu rozgrywek, to regulamin będzie im tego zabraniał. Bardzo ciekawie zapowiada się walka w II lidze, bo rywalizować będą aż trzy drużyny próbujące znów poważnie zaistnieć na naszej żużlowej mapie.
Tyle czasu czekaliśmy na ten moment, że mamy prawo oczekiwać dużych emocji, niezależnie od klasy rozgrywkowej. Zatem cieszmy się możliwością oglądania walki o najwyższe tegoroczne cele. Może pomoże trochę "dobry" deszcz, czyli taki, który pozwoli na przygotowanie torów do walki.
Więcej ciekawych tekstów na blogu "Żużel widziany z trybun" kibic-zuzla.pl