Dokładnie rok, dwa miesiące i 28 dni czekaliśmy na ten dzień. Dzień, w którym Tomasz Gollob ponownie stanął na najwyższym stopniu podium Grand Prix. Przez te niecałe 15 miesięcy widzieliśmy go upadającego, powstającego, borykającego się z problemami sprzętowymi i zdrowotnymi, czasem bezradnego, czasem walczącego jak lew – ale nigdy zwycięskiego w najważniejszym wyścigu wieczoru. Aż do minionej soboty. Malilla znowu zdobyta!
Przyznam szczerze – bałem się. Bałem się, że triumf po spektakularnej szarży w finale Grand Prix Danii 11 czerwca 2011 r. okaże się jego ostatnim. Że już nigdy nie stanie na najwyższym stopniu podium. Że nie doceniłem wówczas rangi tego wydarzenia. Gollob powrócił wtedy na fotel lidera klasyfikacji generalnej i nic nie zapowiadało olbrzymiego spadku formy, jaki nastąpił później. Trzy fatalne rundy w Cardiff, Terenzano i właśnie w Malilli, w których zdobył łącznie 15 punktów, przekreśliły szansę na obronę mistrzowskiego tytułu. Zalążek odrodzenia, którego świadkami byliśmy w Toruniu, został brutalnie przerwany przez atak Artioma Łaguty, który powalił naszego championa na tor i zafundował wstrząs mózgu. Sezon został wówczas spisany na straty. Rundę w Gorzowie, ostatni promyk nadziei na poprawę nastrojów przed zimą, storpedował deszcz. W przyszłym sezonie jedziemy od początku. Żużel jest takim sportem, w którym wiek nie ma większego znaczenia, za to duży wpływ mają lata doświadczeń spędzonych na żużlowych torach – mówił wtedy Gollob.
No więc czekaliśmy. Tegoroczny cykl dla naszego najlepszego zawodnika zaczął się nad wyraz obiecująco – piorunująca runda zasadnicza w Auckland, Gollob mknący po torze jak szatan, stracony zaledwie jeden punkt po walce z Lindbaeckiem i... przespany start w półfinale, w wyniku którego dojechał dopiero na trzecim miejscu. W Lesznie zabrakło jeszcze mniej. Słynny wariacki finał, podczas którego Gollob jadący na potrójnym stężeniu adrenaliny najpierw wywiózł Hampela pod bandę, by okrążenie później powtórzyć ten manewr na samym sobie, co bezlitośnie wykorzystał Holder. Później jeszcze spięcie z Hampelem przed metą, dogrywka w parkingu, gwizdy na trybunach, słowem: mnóstwo emocji, tylko kolejnej straconej szansy na zwycięstwo żal. Im dalej w sezon, tym gorzej. Przez trzy kolejne rundy Gollob notował postępujący regres, którego apogeum przypadło w tak szczęśliwej dla niego przed rokiem Kopenhadze. „Domowy” Gorzów to kolejne przebudzenie i kolejny wielki pech – tym razem nie przeszkodził ani przespany start, ani nadmierna brawura. Na drodze do zwycięstwa stanął... deszcz, który już po wyborze pól startowych w finale zlał doszczętnie gorzowski owal, pozbawiając czwarte pole startowe jakichkolwiek walorów. Ostatnie miejsce, mimo trzech wcześniejszych biegów bez porażki. W Gorican było całkiem podobnie, choć tym razem nie można już zrzucić winy na deszcz. Trzy biegi kiepskie, trzy kapitalne – a w finale dopiero trzecie miejsce. O rundzie w Terenzano lepiej zapomnieć, a w Cardiff, po niezłej, choć nieoszałamiającej rundzie zasadniczej, w półfinale zabrakło kilku centymetrów (które zwędziła rewelacja drugiej części sezonu, Antonio Lindbaeck).
W ten sposób dojechaliśmy do Malilli. Malilli, w której Tomasz zazwyczaj jeździł fenomenalnie, z małym wyjątkiem w postaci zeszłorocznego występu. W zapowiedzi tego turnieju na PoKredzie znalazło się stwierdzenie: dyspozycja obu naszych Orłów w znacznej mierze zależeć będzie od przygotowania toru. Jeżeli będzie ciężko i przyczepnie (jak w finale DPŚ albo zeszłorocznym GP) – niestety, nie poradzą sobie. Hampel po ciężkiej kontuzji prawdopodobnie nie zechce narażać zdrowia na szwank dla kilku dodatkowych punktów, a Gollob od jakiegoś czasu na takich nawierzchniach zwyczajnie nie istnieje. Jeżeli natomiast będzie stosunkowo równo i bezpiecznie – obaj śmiało mogą zajechać do finału.
No więc było równo i bezpiecznie. I atrakcyjnie. Atrakcyjnie do tego stopnia, że Gollob już w swoim pierwszym wyścigu był w stanie przeprowadzić skuteczny atak po zewnętrznej na drugim łuku, który później z lubością powtarzał. Jedyne punkty w rundzie zasadniczej stracił w wyścigu ósmym, po nienajlepiej rozegranym starcie (do którego przyczyniło się kiepściutkie tego dnia czwarte pole startowe). Gdy doszło do tego zderzenie z Jonassonem na pierwszym łuku i strata kilkudziesięciu metrów do pozostałych rywali – trzy punkty odjechały w siną dal. Na łyknięcie Jonassona czasu wystarczyło, na Holdera zabrakło może jednego okrążenia - desperacka szarża na ostatnim łuku okazała się niewystarczająca. W pozostałych biegach Gollob rządził i dzielił. Atakował po małej, dużej, na skos, w głąb, wspak, z lądu, wody i powietrza. Chyba, że akurat wygrał start i nie było takiej potrzeby.
Jarek Hampel radził sobie odczuwalnie gorzej, ale w jego przypadku nie można mieć absolutnie żadnych pretensji – blisko trzymiesięczna przerwa w startach zrobiła swoje. Poza Gollobem imponował Lindbaeck, w pierwszych dwóch biegach świetny był Sajfutdinow, Holder szalał w swoim stylu, a Hancock to wystrzeliwał ze startu, to zapominał, do czego służy manetka gazu. Najciekawszy wyścig dnia paradoksalnie zafundowało nam trzech słabiutkich zawodników, z czego dwóch – całkiem słusznie – ma przyklejoną łatkę ekstremalnych nudziarzy. Mowa oczywiście o gonitwie numer 7 i pachnącej gipsem walce o dwa punkty pomiędzy Andersenem, B. Pedersenem i Ljungiem. Nie ma co jednak wpadać w przesadną euforię – to był jeden z ich niewielu przebłysków tego dnia.
Największe kontrowersje wzbudził oczywiście wyścig piąty i wykluczenie Nickiego Pedersena. Widział Jonssona, czy nie widział? – zastanawiali się wszyscy. Z premedytacją wpakował go w dechy, czy to po prostu Szwed pojechał nieostrożnie i nadział się na tylne koło Duńczyka? Otóż, moim zdaniem, Nicki może tłumaczyć sędziemu, co chce, ale doskonale zdawał sobie sprawę z obecności Jonssona na zewnętrznej. Umówmy się – to w końcu Nicki. Niewielu zawodników posiada równie rozwiniętą umiejętność uprzykrzania życia pozostałym uczestnikom ruchu owalnego. Najlepiej widać to na powtórce z tej wysokiej kamery, zamontowanej na dźwigu – odejście Duńczyka od krawężnika było tak nienaturalne i gwałtowne, że sama siła odśrodkowa nie miała najmniejszej szansy tego spowodować. Porównania do akcji Baliński vs Szombierski z niedawnego meczu w Częstochowie wydają się całkiem uzasadnione. A to, że Szwed upadł wybitnie nieszczęśliwie i w pierwszych chwilach po zdarzeniu nic nie wskazywało na to, że wyląduje w szpitalu – to inna sprawa.
W każdym razie przebrnęliśmy przez rundę zasadniczą. Po niej Tomasz Gollob miał rzadką okazję wybierania pola startowego w półfinale jako pierwszy. Podszedł do ładniutkich dziewczyn Monstera (taki mały oksymoron), zastanowił się chwilę i...
- ...Niiieeeee! – padłem na kolana w rozpaczy, wznosząc rękę ku niebu. – Dlaczegoś, chłopie, wybrał pole pierwsze, kiedy znacznie lepiej spisywało się drugie, a nawet trzecie? To, że wygrałeś z niego start mając obok Bjarne Pedersena niczego nie dowodzi, do jasnej cholery...
Na szczęście po raz kolejny okazało się, że moje przewidywania lubią się nie sprawdzać. Gollob co prawda przegrał start z Lindgrenem, ale na wejściu w pierwszy łuk elegancko wszedł Szwedowi pod przysłowiowy łokieć, wypchnął go na zewnętrzną, po czym stracił pierwsze miejsce na rzecz Holdera. A po chwili drugie, właśnie na rzecz Lindgrena. To było straszne kilka sekund. Przed oczami znowu stanął mi półfinał w Auckland i ta bezsilność przy próbach wyprzedzenia Hancocka. Na szczęście, flashback jak to flashback, błysnął i po chwili zniknął, a gdy powróciłem do rzeczywistości, Tomek znajdował się już na drugim miejscu, którego nie oddał do mety.
Tylko że w finale mógł wybierać dopiero jako trzeci. Co prawda ponownie przypadło mu w udziale pole pierwsze, ale teraz jakby on sam przyjął je ze znacznie mniejszą aprobatą. No nic, rozepchnął się raz, może rozepchnie się i drugi...
Ale nie było nawet takiej potrzeby. W zadziwiający sposób start skopał Lindbaeck, który jeszcze kilka minut wczesniej z tego samego pola startowego wystrzelił jak rakieta. Gollob rozegrał pierwszy łuk po swojemu, a jedyne zagrożenie nadeszło ze strony Holdera na wyjściu z drugiego łuku – jednak równie szybko zostało zażegnane. Przez resztę wyścigu Profesor kontrolował przebieg wydarzeń i dojechał do mety po swoje 22 zwycięstwo w GP. Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę na fakt, że już od czterech lat nie wybrzmiał w Malilli hymn inny, niż Mazurek Dąbrowskiego. Taka seria wcześniej zdarzyła nam się tylko w Bydgoszczy, choć wtedy za sprawą tylko jednego zawodnika. Hmm, ciekawe, kogo.
Na koniec warto wspomnieć o klasyfikacji generalnej. Dzięki zwycięstwu, Gollob awansował z szóstego miejsca na czwarte, znacznie zwiększając swoje szanse medalowe. Równie istotna jest jednak zmiana na fotelu lidera – rewelacja tego sezonu i faworyt serwisu PoKredzie, Chris Holder, rozsiadł się w nim wygodnie, z całkiem niezłą, 8-punktową zaliczką nad słabnącym z turnieju na turniej Hancockiem. Jeżeli Australijczyk nie pokpi sprawy, już wkrótce stanie się najmłodszym mistrzem świata w historii cyklu Grand Prix. Chyba, że przeszkodzi mu w tym taki jeden w biało-czerwonym kombinezonie. Powyższe przypuszczenie należy jednak traktować z przymrużeniem oka – 20 punktów na dwa turnieje do końca to naprawdę sporo.
Ale i tak wszystko wskazuje na to, że na następny triumf Golloba nie będziemy musieli czekać kolejnych 15 miesięcy.
Marcin Kuźbicki
Więcej takich chwil! Który to już raz rywale pozabierali panu Tomaszowi najlepsze pola w finale, a 10 minut potem znowu dokształcali się ze znajomości Mazurka Dąbrowskiego. Co teraz? Strata do brązu wynosi 9 punktów. Do srebra - 12. My wierzymy. Nie takie rzeczy...
(fot. facebook zawodnika).