Będąc obcokrajowcem zdecydowanie można połamać sobie język w konfrontacji z naszą ojczystą mową. Język, albo - w przypadku tekstu pisanego – palce. Jak na ironię, autorowi tytułowego cytatu kontuzje dłoni są ostatnio bardzo dobrze znane. Nie przeszkodziło mu to wszakże zaliczyć w zeszłą sobotę bardzo udanego występu, ale to nie on był bohaterem wieczoru. Zatem jeśli nie on, to kto? Oraz co w trakcie turnieju zawisło na jednym z drzew przy stadionie? I jakie paranormalne właściwości skrywa topografia Bydgoszczy? W poszukiwaniu odpowiedzi na te i inne pytania zachęcam do lektury relacji z mojego krótkiego pobytu w mieście nad Brdą.
Zanim motory uczestników Grand Prix zawarczały na stadionie przy ul. Sportowej pierwszy raz od 2010 roku, należało w jakiś sposób na ów stadion się dostać. Przyznam, że chociaż było to moje siódme GP w Bydgoszczy, nigdy nie przyjeżdżałem pociągiem, ergo: nie znałem drogi z dworca. Moja częstochowska towarzyszka podróży także nie. Najpierw jednak postanowiłem zahaczyć o starówkę (plan żadnej z moich siedmiu poprzednich wizyt tego nie zakładał). Po wysłuchaniu pierwszych wskazówek od sympatycznej pani na przystanku, ruszyłem przed siebie. Instrukcje brzmiały: „prosto, tak jak prowadzą tory tramwajowe, potem w prawo, potem przez rzekę i (…)”. Ponieważ pod pewnymi względami jestem bardzo typowym facetem, po 10 sekundach słuchania oczy zaszły mi mgłą, a umysł powędrował gdzieś w obłoki i nie dotarło do mnie, dokąd należało udać się po przejściu Brdy. W każdym razie miałem jakiś punkt zaczepienia.
Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy po sforsowaniu rzeki i przejściu kolejnych kilkuset metrów zaczepiłem pytaniem o drogę kolejnego tubylca – tym razem równie sympatycznego pana. Postanowiłem być bardziej uważny.
- Na Stare Miasto? To musi Pan przejść przez rzekę, potem za operą w prawo, cały czas prosto i Pan dojdzie.
Dostrzegliście zapewne element konfuzyjny. Drugi raz kazano mi przejść przez rzekę, co prawda innym mostem, ale w kierunku prawie dokładnie przeciwnym do tego, z którego przybyłem. „Czyżby Brda miała trzy strony…?” – zastanawiałem się, podczas gdy jedna z mijających mnie dziewczyn, widząc moją koszulkę z orłem, rzuciła do drugiej: „no tak, dzisiaj to zj#bane Grand Prix…”. Zdziwienie ich niechęcią do imprezy, bądź co bądź, promującej miasto przeszło mi bardzo szybko, gdy po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że Brda wcale nie ma trzech stron. Ma cztery. Przede mną wyrósł kolejny most.
A to ponoć Wrocław z nich słynie…
W każdym razie podczas przechodzenia między trzecią a czwartą stroną Brdy moją uwagę przykuło bardzo ciekawe… coś. Pomnik? Figura?
Ujęcie jest trochę niefortunne, bo wygląda to tak, jakby postać z tyczką siedziała na barce. Tymczasem zawieszona jest ona nad rzeką, na cieniutkiej czerwonej lince, którą można dostrzec przy ostrym wytężeniu wzroku. Raptem kilkadziesiąt metrów dalej znalazłem poważną konkurencję dla stadionów Polonii i Zawiszy – Bydgoszcz Skate Arena:
Dobra, starczy dennych żartów. Po zjedzeniu obiadu w pobliskiej pizzerii ruszyłem z moją jednoosobową częstochowską obstawą w kierunku stadionu. Co zastanawiające – przez całą drogę z dworca na Stare Miasto nie zauważyłem nikogo w biało-czerwonych barwach. A na samej starówce raptem jednego gościa z szalikiem. W drodze na stadion, gdy akurat wertowałem mapę w telefonie (tym razem pokazywała moje miejsce prawidłowo – w Toruniu uparcie lokalizowała mnie na samym środku rzeki), jedna z przechodzących osób skwitowała mój ubiór pytaniem „cóż to, nasi dziś grają?”. Tyle w temacie rozreklamowania zawodów wśród lokalnej społeczności. Dopiero ulica dochodząca do stadionu wypełniona była ludźmi ozdobionymi typowymi kibicowskimi insygniami. Przed bramą tradycyjne zaznaczył swą obecność Monster, wystawiając motocykl żużlowy w swoich barwach, dwa samochody (pickup i buggy) oraz pokaźny namiot, w którym można było otrzymać darmowy napój. Na zdjęciu wspomniany motocykl:
Wejście na stadion – w przeciwieństwie do ostatniego GP w Toruniu – odbyło się łatwo i przyjemnie, ponieważ nie zostało utrudnione ani przez kolejkę, ani przez ulewę. Jeszcze większym plusem była możliwość kupienia na koronie stadionu normalnego, alkoholowego piwa, w przeciwieństwie do tej lury sprzedawanej na MotoArenie. Początek turnieju, oprócz tradycyjnej prezentacji, został urozmaicony przez umiarkowanie atrakcyjny pokaz fajerwerków (pamiętam, że podczas mojego pierwszego GP w Bydgoszczy w 2000 podczas prezentacji zbierałem szczękę z podłogi – sztuczne ognie były po prostu oślepiające) oraz gości z Monstera jeżdżących samochodzikiem uzbrojonym w działo do wystrzeliwania koszulek. Niestety, panowie muszą nieco popracować nad jego kalibracją – koszulki fruwały wyżej niż Piotr Żyła i większość z nich po prostu wyleciała za stadion, a jedna utkwiła na drzewie. Po zakończeniu turnieju pewien młodzieniec przy pomocy dwóch kijów próbował ją ściągnąć, ale zanim przestałem go obserwować – nie udało mu się.
A sam turniej? Fajny. Zawodnicy zdecydowanie nie zawiedli i w kilku biegach stworzyli naprawdę ciekawe widowisko, czyniąc tę rundę ciekawszą zarówno od inauguracji w Auckland, jak i dwóch poprzednich GP w Bydgoszczy. Bohaterem wieczoru mógł być Tomek, niestety w najważniejszym wyścigu wieczoru zabrakło koncentracji na starcie. Po atomowym starcie zamknął go Žagar, a całe towarzystwo posprzątał Emil, który pojechał dokładnie w stylu Golloba z pamiętnego finału w 2007 roku. Mimo wszystko, Emil także nie został moim osobistym „Man of the match”.
Był nim ostatni uczestnik finału – mający życiową formę i rakiety pod siedzeniem Tai Woffinden. Już w dwóch pierwszych biegach, w których przywiózł dwójki, widać było że jest strasznie, pieruńsko, niewyobrażalnie szybki. Później zaczął potwierdzać tę szybkość trójkami, będąc przy okazji bohaterem dwóch najlepszych wyścigów wieczoru, numery 15 i 22. Prześcignięcie Darcy’ego w drugim półfinale wydawało mi się niemożliwe – a jednak. Pomimo wpadki w finale, australijski Anglik był zdecydowanie najbardziej pozytywnym zaskoczeniem wieczoru. Prawdopodobnie ostatni raz – po występach w Ekstralidze i Elite League chyba nikogo już nie zdziwi widok „Tajskiego” w wielkim finale.
Właśnie, a’propos wielkiego finału – niech mi ktoś łaskawie wytłumaczy, łopatologicznie i powoli, jak największemu debilowi, po jaką cholerę przed najważniejszym wyścigiem wieczoru równany jest tor? Ten sam, po którym traktory przejeżdżają raptem dwa biegi wcześniej, przed półfinałami. Naprawdę przez te dwa wyścigi dochodzi do takiej degradacji nawierzchni? No nie sądzę. Przez to wszystko finały rzadko kiedy należą do najlepszych wyścigów wieczoru, a przecież powinny regularnie. Niechże ktoś z możliwościami decyzyjnymi się nad tym zastanowi, bardzo ładnie proszę.
Pytania „kto jest autorem tytułowego cytatu” nie wymieniłem celowo, bo po wzmiance o kontuzjowanych dłoniach każdy średnio rozgarnięty fan żużla zajarzył już o kogo chodzi. Postrach pomnika Kopernika, fan FIFY 13 i pit-bike’ów, równie rudy co sympatyczny młody Australijczyk jest z kolei największym beneficjentem nowego systemu przyznawania punktów w finale. Dzięki niemu mimo porażek w półfinałach w Auckland i w Bydgoszczy Darcy Ward zajmuje drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Porażek w obu przypadkach zaskakujących, bo poniesionych po odjechaniu fantastycznych rund zasadniczych. Dyspozycja "Darky’ego" w mieście nad Brdą była wielką niewiadomą z powodu odniesionych kontuzji, ale szybko okazało się, że zerwane ścięgna w kciuku i niedoleczony nadgarstek nie stanowią dla niego problemu. Zabłysnął dwukrotnie – fenomenalnym manewrem na pierwszym łuku w biegu 14 oraz ośmieszeniem swojego przyjaciela, Chrisa Holdera, w biegu 20. Tak sobie myślę, że aktualnego mistrza świata musiała ta porażka nieco zaboleć. Styl, w jakim przegrał ze swoim 5 lat młodszym kolegą nie przystoi najlepszemu żużlowcowi zeszłego sezonu. Wracając jeszcze do Warda, bardzo zdziwiły mnie gwizdy skierowane ku niemu przez publiczność przed restartem wyścigu 14, gdy Australijczyk pod wpływem uciekającego czasu 2 minut przejechał przez murawę. Zwłaszcza, że przy poprzedniej odsłonie zaliczył upadek, co w moich oczach w pełni usprawiedliwiało to niewielkie spóźnienie. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy po analogicznym manewrze w wykonaniu Iversena trybuny milczały. No cóż. Niezbadane są wyroki fanów.
Polacy? O Tomku Gollobie już wspomniałem – zgodnie z oczekiwaniami jego występ był fantastyczny (poza pojedynczym klopsem w biegu 7) aż do samego finału, w którym niestety musiał uznać wyższość aż dwójki rywali. Niemniej – liderowanie w klasyfikacji generalnej z całkiem sporą jak na ten etap, bo sześciopunktową przewagą nad drugim Wardem budzi duży szacunek. Oby tak dalej. Jarek Hampel po zwycięstwie w Auckland mocno spuścił z tonu i po inauguracyjnej trójce w dalszej części zawodów był raczej bezbarwny. Krzysztof Kasprzak? Na gorąco planowałem poświęcić mu cały akapit, ale teraz stwierdzam, że szkoda słów. Tej absolutnej kompromitacji, tej parodii żużla, którą zaprezentował na oczach kilkunastu tysięcy swoich rodaków naprawdę nie ma sensu komentować. Wstyd jak stąd na Syberię. Za to jego imiennik Buczkowski turniejowy występ rozpoczął bardzo obiecująco – od dwóch dwójek. Potem było już niestety dużo słabej, a końcowa sześciopunktowa zdobycz jest raczej zgodna z oczekiwaniami.
Co poza tym? Złe działanie maszyny startowej zostało zauważone trzy biegi za późno, bo krzywo poszła już w biegu 5, a później także w 12. Przy okazji jestem bardzo ciekaw, czy komukolwiek przyszło na myśl wykonać porządny test tej maszyny przed najważniejszą tegoroczną imprezą na stadionie przy Sportowej. Podczas przerwy na jej naprawę niezmiennie fascynowała mnie też inna kwestia. Dlaczego stadion zaprojektowany jest w sposób „gwarantujący” beznadziejną widoczność z – lekko licząc – połowy miejsc na trybunach? Na prostych przeszkadza wielka krata, na łukach… również krata a do tego monstrualna odległość toru od trybun. Jest ona tak duża, że można by w tamtym miejscu umieścić pełnowymiarowe boisko piłkarskie. Dla udowodnienia mojej tezy przedstawiam poglądowy projekt:
Ach, dobrze jest mieć talent do rysowania. W każdym razie, komuś przy projektowaniu stadionu tego talentu zabrakło. Postarał się za to ktoś inny, odpowiedzialny za fajerwerki po zakończeniu turnieju. O ile te na początku, jak wspomniałem, były takie sobie, to na sam koniec… wow. Bite 10 minut fajerwerkowego szaleństwa. Mega plus dla organizatorów. Skutecznie zrekompensowali oczekiwanie zmarzniętym kibicom. Wybaczcie, że cyknąłem fotkę tylko na samym starcie – później byłem zbyt zajęty podziwianiem:
Stadion opuściłem bardzo zadowolony. Pamiętając interesujące wydarzenia z toruńskiej Moskwy, tutaj także zaplanowałem zaliczyć jakąś klubową imprezę. Jedną miałem już na koncie – 3 lata temu odwiedziłem klub Euphoria. Ponieważ ówczesna runda kończyła sezon i nie było już po niej żadnego spotkania ligowego, znalazło się tam kilka ciekawych osób z żużlowego światka. Tradycyjnie brylowało australijskie trio Holder-Ward-Watt, Krzysztof Kasprzak siedział markotny na krześle („niestety, jestem kierowcą”), a idąc w kierunku baru można było potknąć się o Andy’ego Smitha (i to bynajmniej nie dlatego, że leżał na ziemi). W tym roku liczyłem na równie ciekawą powtórkę, ale niestety. Szybki reserach w Internecie wyjaśnił, że klubu o takiej nazwie już nie ma, a w jego miejsce powstało coś mającego tego wieczora w ofercie „Carribean Party”. Sorry – nie moje klimaty. Kojarzyłem jeszcze klub „Estrada”, który dzień wcześniej organizował oficjalne Before Party. After również miał w ofercie, tyle że nie po żużlu, a… koncercie Bisza. Odpuściłem.
Zatem chcąc nie chcąc, w pociągu w drodze powrotnej znalazłem się nieco wcześniej, niż planowałem. Potencjalnych podróżnych ostrzegam – pociąg relacji Bydgoszcz-Warszawa w sobotę o 2 w nocy jest zatłoczony w absolutnie niewytłumaczalny sposób. Myślałem, że co najmniej połowa miejsc zwolni się po postoju w Toruniu. Owszem, zwolniła się, ale… po chwili zapełniła się jeszcze bardziej. Masakra.
Zgodnie z tytułem – powrót Grand-Prixowej karuzeli do Bydgoszczy uważam za bardzo udany. Żałuję oczywiście, że nie wypaliły (jeszcze) plany zorganizowania rundy w Warszawie, bo de facto tylko przez to szansę kolejny raz otrzymało byłe królestwo Golloba, ale… szczerze wątpię, czy stołeczna runda byłaby w stanie przynajmniej nawiązać walkę pod względem atrakcyjności zawodów. Tor w Bydgoszczy to cały czas ścisła światowa czołówka. Szerokości i przyczepności.
Marcin Kuźbicki