Żużel to na pierwszy rzut oka wyjątkowo okrutna kochanka. Zabiera zawodnikom multum czasu koniecznego na przemieszczanie się po świecie, pożera fortunę niezbędną dla utrzymania profesjonalnego parku maszyn, ale przede wszystkim kradnie zdrowie. Mnóstwo zdrowia. Podążając tropem miłości żużlowca do uprawianej przez niego dyscypliny, my - kibice - jesteśmy w tej metaforze obserwatorami sportowej pornografii. Znacznie bardziej hardkorowej, niż fetyszyści pozycji „na spalonego” lub „na dwutakt”. I tak, jak niezrozumiałe są dla nas powody wyboru zawodu Sashy Grey i jej podobnych, tak moglibyśmy spytać: „co z tego wszystkiego mają ci maniacy jeżdżący w kółko na dziwnych motocyklach”? Co poza przyzwoicie wyglądającym saldem na koncie? Chwilę radości na pustawym stadionie w Goeteborgu? Szacunek fanów, zmienny jak marcowa pogoda? Na szczęście oni zdają się wiedzieć, a my wierzymy, że chodzi tu o coś więcej.
Ten nieco karkołomny wstęp i towarzyszące mu refleksje pojawiły się nie bez powodu. Sobotnie Grand Prix na stadionie Ullevi, choć zapowiadało się niepozornie, zebrało wyjątkowo okrutne żniwo. I chociaż jedyna odnotowana ofiara śmiertelna nie miała bezpośredniego związku z turniejem, uczyniła to zwycięstwo dla najlepszego żużlowca sobotniego wieczoru… no, nie „pyrrusowym”, w żadnym razie „okupionym krwią”, ale z całą pewnością wyjątkowym. Wyjątkowym w poruszający, a jednocześnie bardzo złowrogi sposób. Ale zacznijmy od innych…
Przypomnijcie sobie swoje najgorsze urodziny w życiu. Rodzice nie kupili wymarzonego prezentu? Przyjaciele się obrazili? Zerwaliście z dziewczyną, która właśnie szykowała dla was przyjęcie-niespodziankę? Mam złą wiadomość – pewien rudowłosy Australijczyk was zawstydził. Wyobraźcie sobie, że jesteście niemożliwie utalentowanym zawodnikiem, zajmującym drugie miejsce w cyklu turniejów o Mistrzostwo Świata, mimo zaliczenia dwóch solidnych kontuzji w ciągu ostatniego miesiąca. W 21. rocznicę waszego przyjścia na świat, po odebraniu miliona życzeń od kumpli, fanów i sponsorów, wyjeżdżacie na tor. Wreszcie zdrowi, pozytywnie naładowani, z nadzieją na dobry wynik i upragniony awans do finału. Od początku wam nie idzie, w swoim inauguracyjnym biegu najpierw leżycie pod bandą, a w powtórce przyjeżdżacie daleko za resztą stawki. W drugim jest już minimalnie lepiej – jedziecie na trzecim miejscu, próbujecie szukać ścieżek, wynosicie się trochę pod bandę i… dzwon. Niby nic groźnego, zaliczyliście już w swoim życiu kilkanaście groźniejszych upadków, ale teraz czujecie, że coś jest nie tak. Nie możecie się podnieść, a w okolicach lewego barku czujecie potworny ból. Po chwili przywiązani do noszy podróżujecie ambulansem do szpitala. Wyobraziliście sobie? To witajcie w świecie Darcy’ego Warda. Cudowne dziecko speedway’a z Antypodów prawdopodobnie najgorsze urodziny w życiu ma już ze sobą. Chwila ukojenia, gdy leżał w szpitalu naszprycowany morfiną (czym nie omieszkał pochwalić się na twitterze), została szybko przerwana przez otrzeźwiającą diagnozę: dwa miesiące odpoczynku od żużla. Prawdopodobna pauza w czterech kolejnych turniejach GP. Prysnęły marzenia o mistrzostwie świata, nadzieje na medal wyfrunęły w siną dal, ba, teraz nawet utrzymać się w ósemce będzie bardzo ciężko. „Was having a shit season anyway” – napisał wczoraj. Oj Darky, za taki „shit season”, jaki miałeś do soboty, większość zawodników dałaby się pokroić. Dużo zdrowia i spektakularnego powrotu na tor, wariacie.
Okrutny tego dnia los za następny cel obrał sobie największego twardziela w stawce - Nickiego Pedersena. Można Duńczyka nie lubić (sam nie należę do grona jego fanów), można wytykać mu drewnianą technikę i brutalną jazdę połączoną z mentalnością Kalego na zasadzie: „ja wywieźć pod bandę - dobrze, wywieźć mnie - fatalnie”, ale jednego nie można mu odmówić. Facet ma jaja wielkości piłek lekarskich. Jak dotąd wiedzieliśmy tyle, że nie wystarczy utrata dwóch palców w prawej dłoni, by zniechęcić Duńczyka do jazdy na żużlu. Teraz wiemy, że nie wystarczy także złamany nadgarstek. Dwa ostatnie wyścigi odjechał z bólem, który normalnego człowieka zniechęciłby nawet do wstania z łóżka. W półfinale przyjechał drugi, przegrywając na ostatnim okrążeniu z późniejszym zwycięzcą, w finale załapał się na podium, spychając z niego Jarka Hampela startującego z najlepszego pola startowego. Czapki z głów to za mało. „Dzikowi” za ambicję i potężny hart ducha należą się pokłony do samej podłogi. Diagnoza po turnieju – cztery tygodnie przerwy. Ale czy ktokolwiek wątpi w ujrzenie Pedersena na torze w Pradze już w przyszłą sobotę? O Michaelu Jordanie krążyła kiedyś opinia, że aby zatrzymać go na parkiecie należałoby połamać mu nogi i pourywać ręce. Im dłużej obserwuję Nickiego, tym bardziej jestem przekonany, że w jego przypadku nie wystarczyłoby nawet to.
Mamy zatem bohatera pechowego, który skończył swoje urodziny w szpitalu ze złamaną łopatką, bohatera zawziętego, który pomimo złamanego nadgarstka kontynuował zawody, wreszcie czas na bohatera tragicznego. Jemu, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, nie stała się żadna fizyczna krzywda. Ba - osiągnął zdecydowanie największy sukces, wygrywając zawody po fantastycznej pogoni za Chrisem Holderem w wyścigu finałowym. A jednak, bez cienia wątpliwości, to właśnie Emil Sajtufdinow opuszczał Goeteborg najbardziej przygnębiony. O śmierci ojca dowiedział się po konferencji prasowej, mimo że tragedia miała miejsce jeszcze przed turniejem. Na całe szczęście oszczędzono mu konieczności startu z takim ciężarem na barkach. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że… coś było na rzeczy. Nie jestem zwolennikiem teorii nadprzyrodzonych, ale Rosjanin naprawdę jechał w tym turnieju jak natchniony. Jakby niosło go po torze coś więcej, niż niesamowite umiejętności i rakietowe silniki. Wyprzedzał na torze, na którym inni – czyli cała światowa czołówka – tego nie umieli. One Man Show. Skuteczna pogoń za Pedersenem i dwa wspaniałe pojedynki z Holderem to więcej, niż zaserwowali nam wszyscy pozostali uczestnicy razem wzięci. Emil był tego dnia wielki, wielki jak nikt dotąd w tym sezonie, i jeżeli istniał lepszy sposób na złożenie hołdu zmarłemu ojcu, to… nie znam takiego. „Zrobiłem to dla Taty” – powiedział po turnieju, nie wiedząc jeszcze, jak wiele znaczą te słowa. Trzymaj się, Emil. On, gdziekolwiek teraz jest, pęka z dumy.
Trzech różnych bohaterów, trzy historie, rozegrane jednego wieczora i połączone jednym wątkiem – miłości do żużla okupionej potężną dawką bólu i cierpienia. Wardowi można zarzucić niesportowy tryb życia, lekkomyślność w działaniach „pozatorowych” czy nawet pewną dawkę sodówki. Jednego wszak zabrać mu nie można. Wbrew obiegowej opinii, on żyje tym sportem. Uwielbia się ścigać, ubóstwia cokolwiek z dwoma kołami i silnikiem, praktycznie codziennie doskonali swoje umiejętności na różne sposoby. A teraz spotkało go coś takiego. Pedersen, posiadający jeszcze więcej antyfanów, bywa bezczelny, antypatyczny, czasem wręcz niebezpieczny dla otoczenia. Ale wskazać drugiego tak chorobliwie ambitnego zawodnika byłoby bardzo ciężko. Swoim sobotnim wyczynem zyskał sobie mój dozgonny szacunek. Sajtufdinow? O nim napisałem już wszystko, jego zasługi dla promocji rosyjskiego żużla i poszerzania globalnego speedway’a o wschodnie szlaki to temat na inny tekst. Póki co, po sobotnim turnieju wszyscy trzej zasługują na podziw, współczucie lub jedno i drugie naraz. Koniec końców, jako swoją życiową ścieżkę obrali uprawianie wspaniałej dyscypliny. Czasem okrutnej owszem. Ale jednak wspaniałej.
Marcin Kuźbicki
PS. Zdaję sobie sprawę, że GP w Goeteborgu miało też innych uczestników – przebudzonego Holdera, nierównego Golloba, świetnego do wyścigu finałowego Hampela, znów piekielnie szybkiego Woffindena, czy nieobliczalnego Zagara. Ale umówmy się. Tego wieczora byli oni postaciami drugo- i trzecioplanowymi. O nich już było i jeszcze nieraz będzie.