Łkający Kołodziej i stojący obok dziennikarz, tłumaczący mu jak jest dobry, jak jest dobrze i jak wszyscy bardzo się cieszymy. Protasiewicz, próbujący oblec w półsłówka swoją najgorszą bodaj decyzję w międzynarodowej karierze. I setki, tysiące, dziesiątki tysięcy wpisów, po których można odnieść wrażenie, że właśnie dokonaliśmy rzeczy wiekopomnej. Czy cieszę się ze srebra DPŚ? Tak, bo srebro mistrzostw świata to zawsze jest srebro mistrzostw świata. Miano drugiej siły globu. Nikt za darmo tego miana nie rozdaje. Cieszę się więc, acz umiarkowanie. Pewnie tak samo w połowie lipca cieszyły się miliony na ulicach Buenos Aires, Córdoby czy Rosario. Bardziej niż sportowa porażka (pardon, zdobyte srebro) irytuje mnie co innego. Kompletnie nie trafia do mnie masowe podważanie celowości analizy tego, co się wydarzyło. Ja wiem, że zawsze współczujemy przegranym, utulić chcemy płaczących, a "wierni po porażce" to dekalog kibica, ale tutaj zapanowała jakaś silver-indoktrynacja.
Wertując opinie w sieci i mediach odniosłem wrażenie, że każdy, kto ośmieli się skrytykować jakikolwiek krok w "polskiej drodze po srebro", szturchnąć któregokolwiek z kadrowiczów - obsobaczany jest zaraz niczym agentura Putina, smarująca komentarze na stronach wszystkich największych mediów, a łatka ignoranta, niegodziwca i pseudo-kibica to i tak ten lżejszy kaliber. Czego my się tak boimy? Analizy? Wyluzujmy nieco. Jest już taki jeden, na opłotkach polskiego żużla, który każdemu mającemu inne zdanie z miejsca przypina łatkę "hejtera". Wystarczy.
Nikt normalny nie neguje osiągnięcia, jakim bezsprzecznie jest drugie miejsce na świecie (nawet jeśli, nie oszukujmy się, innego niż I, II lub III zająć nie bardzo mogliśmy), nikt nie przechodzi obojętnie nad poświęceniem, walką i sercem zostawionymi na torze przez każdego z kadrowiczów, nikt też (no, prawie nikt) nie bije w werble na trwogę, ani nie twierdzi, że lada moment w wyniku nastu lat zaniedbań finały DPŚ zaczniemy oglądać w telewizji (tzn. kto nas zastąpi, Popa z Manewem?); jeżeli jednak już na wstępie podważymy celowość analizy tego, co się stało w Bydgoszczy i wszyscy jednym głosem zakrzykniemy: "Dziękujemy za srebro!", a jedyną dopuszczalną alternatywą będzie "Dziękujemy bardzo", to obawiam się, że poza płaczącym Kołodziejem i sromotnym PUK-nięciem na ostatnim łuku niczego z tej porażki nie wyniesiemy. Owszem, za srebro dziękujemy, za cały wysiłek włożony w jego zdobycie też, za ryzykowanie własnych kości na torze - szacunek! Ale czy srebro to było to, o co nam chodziło? Tak uczciwie. Nie. W sporcie trzeba mierzyć wyżej. Zwłaszcza w sporcie drużynowym, w którym tak naprawdę tego złota sięgnąć mogą obecnie tylko cztery drużyny (z których jedna od jakiegoś czasu swój patriotyzm mierzy rublami transferowymi, a na eskapady za grosze nie ma czasu, bo ktoś musi przypilnować komornika).
"Zamknij się bo sam nie jeździsz, zesrałbyś się w pory, nie masz prawa krytykować. Dziekujemy za walkę, srebro jest nasze!". Tak mniej więcej teraz wygląda ta "debata" w sieci. Chyba jeszcze zbyt mało czasu minęło, zbyt wiele emocji. Sam nie jeździsz, więc się zamknij... To trochę przypomina mi sytuację, gdy niedawno pewien poseł zaproszony do studia TVP w roli obrońcy gen. Jaruzelskiego, w pewnym momencie zaczął wykrzykiwać pod adresem swojego adwersarza, młodszego wiekiem historyka, iż ten nie ma prawa do oceny postaci generała i sytuacji, w jakiej przyszło mu działać, bo nie żył w tamtych czasach lub miał wtedy kilka lat. Na co - niespodziewanie dość - głos zabrał poważany w środowisku profesor - nestor, który zapytał, czy zdaniem szanownego posła, on też nie może oceniać życia i dokonań króla Bolesława Chrobrego. Bo też nie żył w jego czasach.
Otóż wolno nam oceniać i - proponuję - uczyńmy z tego wartość, miast kosę na sztorc osadzać i rzucać się do szarży za biało-czerwoną. Ona sobie poradzi.
1. Skład
Cieślak wybrał optymalny. Gollob skreślił się sam rok temu, a kiedy "Narodowy" focha mu zapomniał (choć "krechę Pan Tomasz u niego ma"), skreślił się po wtóre, koszmarną dyspozycją na wszystkich frontach. Kto inny? Zmarzlik? Dobrze, ale za kogo? I weźmy za bazę stan wiedzy z 20 lipca, nie dziś. Dyskusja o "Buczku" to sztuka dla sztuki. Mimochodem, jak podało MON nad Polską lata właśnie szpiegowski rosyjski Antonow, wszystko przy otwartej przyłbicy, w ramach programu "Otwarte niebo". Ot, kataloguje nasze "Buczki"...
Piotr Protasiewicz. Najlepszy w karierze występ w kadrze. Ten żużel naprawdę jest brutalny...
2. Tor
Miał być atutem - i był. Pieruńskim. Do tego stopnia, że w trakcie pierwszej serii Duńczycy nie wiedzieli co się dzieje, Ward jechał jak szkółkowicz, a Lemon wyglądał na chłopca, który zaraz się rozpłacze. Zaczęliśmy od miazgi, miazgi nie do powtórzenia w historii tych rozgrywek - pytanie, co stało się później? Rywale się dopasowali, to truizm. Ze słów Cieślaka wynika, że kazał chłopakom niczego nie zmieniać, a oni nie posłuchali. Powrót do właściwych ustawień nastąpił dopiero na ostatnią serię. Warto tę kwestię, już poza mediami i światłem kamer, dokładnie omówić oraz wyjaśnić. Już zostało to zrobione? Oby.
3. Taktyka
a) Joker Duńczyków
Tutaj chyba główny zarzut. We wcześniejszych latach to był taki nasz imperatyw kategoryczny. Mogło się palić, walić, ale pilnowaliśmy tego jak Izrael swojej granicy. Tym razem po 8. biegu prowadziliśmy 18:13 i w kolejnym Kasprzak ochoczo pokonał Iversena. A może... Ale nikt choćby kłębka pary z ust nie puścił. Secher szybko postawił "Dzika" gdzie należało - po dwóch kolejnych biegach już przegrywaliśmy. Abstrahując od tego, że taktyczne porażki są zaprzeczeniem istoty sportu ("wiemy, w co się bawimy"), tutaj chyba nie zrobiono wszystkiego, by duńską pogoń utrudnić. Na Brytyjczykach punkty robili wszyscy, bez jokera trudno było tego dnia szybko zniwelować straty rzędu 5 punktów. Mógł jeszcze Cieślak liczyć na uśmiech fortuny, bo w tym samym momencie co Secher obudził się Alun Rossiter i posłał w bój Woffindena. Przypominało to jednak przebudzenie Anglika w portowej knajpie w Dover o 5 rano - postawiony na koszmarnym polu A "Woffi" nawet nie zdążył zobaczyć Duńczyka.
b) Ostatnia seria startów
"Cieślak nie miał pomysłu na końcówkę. Źle wybrał ustawienie ostatniej serii, doprowadzając do sytuacji, w której Kołodziej musiał kończyć rywalizacją z Iversenem".
Bzdura oczywista. Po pierwsze, to nie Cieślak wystawił Kołodzieja na Iversena, a Secher Iversena na Kołodzieja. Lider wybiera ostatni i tylko on ma pełny przegląd sytuacji - tak to już jest. I bardzo dobrze, że tak jest. To trafny przepis, już choćby dlatego, że premiuje lidera za wcześniejszy dorobek. Lidera, który - w przeciwieństwie do reszty - z reguły pozbawiony jest szansy skorzystania z "jokera" (szalony finał w Gorzowie był jednak wyjątkiem).
Po drugie, uważam, że było wprost przeciwnie - Cieślak miał pomysł na tę końcówkę. Ułomny o tyle, o ile ułomna i ryzykowna musi być jakakolwiek strategia, w sytuacji, gdy tak naprawdę pełny przegląd sytuacji ma jedynie menadżer tych, którzy prowadzą. W tym przypadku Secher. Ale jakiś sens w tym widać.
Sytuacja wyjściowa przed decydującą serią wyglądała tak:
Umówmy się: nie było tego dnia w polskiej kadrze zawodnika, który w bezpośrednim starciu z Iversenem dawałby gwarancję zwycięstwa. Nie i już. Co Cieślak wiedział? Wiedział jak chodzą pola. Wiedział też, że w 20. biegu pojedzie odrodzony Ward, w dodatku z dobrej "miejscówki". To dawało szansę, że Duńczycy nie skończą "trójką". Dlatego należało sprawę rozwiązać wcześniej. I on tak zrobił - rzucił trzech swoich najpewniejszych zawodników do trzech pierwszych wyścigów.
Secher, śmiem twierdzić, połknął haczyk. Zostawił sobie Iversena na koniec, jakby nie bacząc na to, że jednocześnie w biegu 17. zostawia najsłabszego Korneliussena w "kanapce", pomiędzy Kasprzakiem a wymiatającym tego dnia, w dodatku jadącym z najlepszego pola (D)oylem, a w 19. walecznego, ale słabiej startującego Kildemanda na kompletnie nie istniejącym polu A. Teraz wystarczyło, żeby Polacy pojechali swoje. I oni jechali.
17. Doyle z D poza zasięgiem, ale to można było przewidzieć. Za to Korneliussen nie dał rady nawet Harrisowi. Jest już remis: 33-33
18. Duńczycy (Pedersen) mają pole D i już witają się z "trójką", ale Jarek Hampel robi rzecz wielką - Nicki przyjeżdża drugi. Wychodzimy na prowadzenie: 36-35.
19. Decydujący wyścig. Najlepszy z Polaków na najlepszym polu. Duńczyk - na najsłabszym. Od jakiejkolwiek myśli o punktach oddziela go żywa tarcza w osobie aktualnego Mistrza Świata. Nie wyjedzie Kildemand z pola A. To się potwierdza, dwukrotnie. Układ: Polska 3 (39), Dania 0 (35) - więcej niż prawdopodobny. Ale nie trzeba nam aż tyle szczęścia. Tak naprawdę urządza nas w tym biegu... cokolwiek. Zakładając powyższe, że Kildemand nie dokona cudu i nie wyjedzie z "czarnej dziury" przy kredzie, "głupie" dwa punkty dają nam mistrzostwo świata. Jeden - jakieś 70 procent na nie. Chyba, że ktoś wierzy, iż Ward puści PUK-a przodem, a Simon Stead zdeklasuje Kołodzieja... Tak naprawdę pozbawić nas szans mogło tylko zero w którymś z dwóch ostatnich startów. Tego zera należało za wszelką cenę uniknąć.
Jak było, pamiętamy.
4. Kołodziej
Redaktor Dariusz Ostafiński na łamach Przeglądu Sportowego "podpisuje się obiema rękami pod stwierdzeniem prezesa PZMot Andrzeja Witkowskiego, że Janusz Kołodziej, zamiast skoncentrować się na sobie, zamiast jechać najszybszą ścieżką do przodu ile fabryka dała, to bez przerwy oglądał się za siebie patrząc na to co robi Niels Kristian Iversen". Potwierdzałyby tę wersję słowa samego triumfatora: "Widziałem, że Kołodziej kilka razy spojrzał się w tył, a ja za każdym razem starałem się jechać inną linią i to dało efekt" - zrelacjonował PUK dzień po finale dla speedwaygp.com. W tej kwestii nie będę się wypowiadał, bo tam gdzie Janusz Kołodziej wjeżdża z głową pochyloną nad kierownicą bałbym się wjechać fiatem multipla. Obitym styropianem. Czy tak było rzeczywiście, niechaj wypowiedzą się ci, którzy od strony praktycznej na żużlu zęby zjedli, a rozkład ścieżek na torze znają jak rolnik własne zboże. Niektórzy już się wypowiedzieli, vide: "Cegła".
5. "PePe"
Z Protasiewiczem jest ciut inna sytuacja. Skoro sam zawodnik mówi: "Zaryzykowałem, bo chciałem już wcześniej to złoto przypieczętować", to mamy prawo uważać, że faktor ryzyka znał i podjął świadomą decyzję. Uda się, albo nie. Albo trzy - albo zero. "To jest k... żużel, nie szachy. Brawo za decyzję. Tak trzeba!" - to jest dziś wniosek doktryny, zbierający każdą ilość "łapek w górze". Kibicowsko, nie do zbicia. Takich wszyscy lubimy. To dlatego Ward ma milion fanów, a Janowski nie. "Tak trzeba było i już".
A ja uważam, że nie trzeba było. Trzeba wtedy, kiedy traci się 2 punkty, a został ostatni wyścig dnia. Chylę czoła przed odwagą Protasiewicza - bo pchanie się na pełnej prędkości za koło rozpędzonego Doyle'a, gdzieś pod same dechy, gdzie diabeł jeden wie, co tak naprawdę leży na torze, odwagi wymagało niemałej - ale to były zawody drużynowe. Nie indywidualne.
Można było to złoto wyłowić bez skakania na główkę na zasadzie: utopię się, albo nie. A ze mną wszyscy. Mało spektakularnie, prawda. Ale takie są zasady tej zabawy. I to w dużej mierze my, Polacy, w ostatnich latach takimi je wykreowaliśmy. Ba, my je afirmowaliśmy. Kto przepuszczał Crumpa? Kto raz za razem jokerami odwracał losy finałów? Kto rok temu pokazywał fiku-miku Dunom, klącym na Markécie na regulaminowy zakalec? Perfekcyjna taktyka, chłodna głowa, kalkulacja, niech będzie, że kunktatorstwo. Doesn't matter. Inni robili wiatru, wygrywali wyścigi - my zabieraliśmy Puchar. Tym razem w decydującej chwili to my się pięknie, ale utopiliśmy. Moim zdaniem - wybaczcie - zupełnie niepotrzebnie.
Na koniec jeszcze jedna dygresja. "Nie muszę niczego nikomu udowadniać. Podejdę do tych zawodów jak do każdych zawodów ligowych" - powtarzał jak mantrę kapitan Falubazu przed tym finałem. W sumie, co innego miał mówić... Ale czy faktycznie to były dla niego takie zwykłe zawody? Śmiem powątpiewać. Ten znakomity żużlowiec nigdy nie zdołał przekuć ligowych szczytów w harcerską sprawność "opoka kadry". Pomimo medali, do których dokładał raz cegłę, raz cegiełkę. Był "bączek" w Lesznie, gdzie koledzy cudem uratowali złoto, był falstart w Gorzowie, były piekące przegrane z Francem i Drymlem w Malilii. O GP nie mówmy. Były setki i tysiące komentarzy od "wdzięcznych" rodaków. Za rok pan Piotr skończy 40 lat. "Traktuję ten finał jak każde zawody ligowe". Możliwe. Ale wydaje mi się, że kiedy o 20.45 po raz 19. taśma poszła w górę, na moment zapomniał, że Dania 35 / Polska 36 i niczego nie pragnął bardziej, jak tej jednej, jedynej spektakularnej akcji. Zakończonej rykiem komentatorów, całym teamem na torze, łysą glacą Cieślaka, co go w kadrze nie chciał, a za chwilę podrzucaniem do góry. Jak kiedyś Golloba, Hampela... I, kurczę, tak po ludzku, cholernie szkoda, że to się nie udało.
Jakub Horbaczewski